poniedziałek, 27 listopada 2017

Skazani na romantyzm

Tak jak pisałem w poprzednim poście Polacy to naród, który trwa w romantycznym marazmie nieprzerwanie od momentu, w którym w niego wpadł. To co trwa w całym narodzie, trwa też u jednostek. Jest naszym błogosławieństwem i przekleństwem. Ja sam to czuję, mam świadomość bycia romantykiem w wielu znaczeniach tego słowa. Nie wiem jak wielu osobom oprócz mnie są bliskie tego rodzaju refleksje, ale sądzę, że dotyczy to wielu Polaków, także tych, którzy nie są tego świadomi.
Ten post będzie chyba krótszy niż myślałem. Bo co tu dużo mówić, rządzą mną uczucia. Ileż to razy widzę po sobie, jak głos racjonalizmu milknie zagłuszony przez żywą, bijącą moc uczuć. W romantyzmie jest dużo zacnych rzeczy, ale ja nie chcę romantyzmu, który pozostanie nieprzemyślanymi, nieraz głupimi działaniami i rozpaczą. Ja chcę romantyzmu konstruktywnego, który pozwoli iść dalej. Uważam się za romantyka, ale mam świadomość, że jednocześnie nie jestem nim do końca, więcej we mnie z modernisty, a więc neoromantyka. Biorąc pod uwagę czasy, w jakich żyję, być może nawet neoneoromantyka. Jakie czasy, taki romantyzm.
Mój romantyzm często doprowadza mnie do sytuacji, że czuję wszystkie ścierające się we mnie uczucia. Często nie działam racjonalnie, mimo tego, że chcę. O, to jest właśnie wielki problem. Kiedy robi się coś wbrew, temu co się chce. Dlaczego tak jest? A tego to i ja sam do końca nie wiem; chyba siły na to brakuje, woli.
,,Nazywam się Milijon - bo za milijony kocham i cierpię katusze'', chciałoby się chwilami powiedzieć, gdy tak to wszystko czuję. Jestem jaki jestem, trochę w pułapce, ale chyba nadal trzymam się mojej nici Ariadny, skoro zdaje sprawę z sytuacji, w której jestem i widzę miejsce poza nią. Nie mogę powiedzieć, że nie jestem człowiekiem szczęśliwym, bo jestem. Ale uczucia czasem rozpieprzają się wzajemnie od środka. Tak, nie znajduje innego słowa.
Pewnie napisałbym więcej w tym poście, gdybym pisząc go był smutny i odczuwał to właśnie o czym pisałem. Może i lepiej, że piszę go teraz? Nie ma się chyba co nad tym zastanawiać.
Dość powiedzieć, że czuję, że ja, a wraz ze mną inni Polacy jesteśmy skazani na romantyzm i nie potrafimy się z niego wyrwać. Jaka jest więc droga do przerwania chocholego tańca? Spójrzmy jak to wyglądało w ''Weselu''. Taniec tworzyli poszczególni bohaterowie, a więc osobne charaktery, inne osobowości. Żeby doszło do wyzwolenia narodu z romantycznej mentalności, potrzeba najpierw wyzwolenia jednostek. Gdy jednostki zmienią myślenie, dopiero wtedy będzie można mówić o zmianie narodu. Bo to nie zacznie się od góry; żeby coś działało na szczeblu narodu musi działać na szczeblu jednostek. Chciałbym, żeby znalazła się we mnie w końcu taka siła, która pozwoli przezwyciężyć moje osobiste słabości i wyzwolić z romantycznego jarzma. Gdy stanie się tak o mnie i u innych, potem u całego narodu, dopiero będziemy mogli mówić o wyzwoleniu.
P.S. Tak jeszcze chciałem dodać parę słów tytułem zakończenia. Wiem, że w tych dwóch postach bardzo mocno jechałem po polskim romantyzmie. Jednak przyznaję, że lubię romantyzm za wiele jego cech, jestem romantykiem również w pozytywny sposób. Tak jak napisałem, nie jestem romantykiem tak do końca, bo nie wystarcza mi on, chcę czegoś więcej. Potrafię widzieć jego wady i wytykam je, bo chcę iść dalej, odrzucić słabości, bycie ''Chrystusem'' cierpiącym za wszystkich. Chcę twórczej mocy. Widać ludziom mojej epoki nie wystarczy już romantyzm, chcą iść dalej. A może czuje to tylko garstka ludzi? Niemniej jednak w tym widzę cel - trzeba odrzucić słabości, przestać narzekać, tylko działać, tworzyć piękną rzecz.

niedziela, 29 października 2017

Znów jeden za miliony, rękami aż dwiema?

Trochę mnie tu nie było, ale prawdę mówiąc, długo nie potrafiłem nic napisać, nie wiedziałem co napisać, jeszcze w międzyczasie skupiałem się na pisaniu niedawno skończonej powieści. W końcu naszło mnie, żeby napisać posta na temat, który dawno już chodził mi po głowie. I jest on, jak sądzę, bardzo ważny, choć może być kontrowersyjny dla nas, dla Polaków. Uderzę dziś w jeden z największych mitów rządzących Polakami, tzn. w polski mit romantyczny. Inaczej mówiłbym o tym nie będąc Polakiem, ale z racji mojej narodowości, jest to temat tragiczny, wręcz w dramatyczny sposób.
My, Polacy jesteśmy romantykami, pogrążonymi w dziesiątkach lat narodowego męczennictwa i cierpiennictwa. Zakochanymi w romantycznych powstaniach, w beznadziejnej walce za wszelką cenę. Nasz naród wpadł w romantyczną pułapkę, z której nie jest w stanie się wyrwać. Wystarczy przyjrzeć się naszej historii, zwłaszcza od momentu kiedy utraciliśmy niepodległość. Pierwszą nadzieję przyniósł Napoleon, urastający do rangi boga-wyzwoliciela. Trzeba jednak pamiętać, że Księstwo Warszawskie było dla niego bazą wypadową, kolejnym źródłem żołnierzy, następnym zależnym od niego państewkiem. On sam był najwyżej półbogiem, który uległ ludziom, bo popełniał błędy. I oto pierwsza zawiedziona nadzieja.
Potem przyszedł listopad 1830 roku, nasze pierwsze powstanie. Wywołane w szalony sposób, mające na początku wygląd jednowieczorowej awantury, przerodzone w regularną wojnę. To jeszcze mogło się udać; tutaj zawinili przede wszystkim nieudolni dowódcy i brak międzynarodowego wsparcia, klęska nie była efektem romantycznego ducha. A gdzie szukać romantycznego rodowodu listopadowego zrywu? W ,,Konradzie Wallenrodzie'' Mickiewicza. Oczywiście nie była to jedyna przyczyna wybuchu powstania, lecz z pewnością wpłynął na spiskujących podchorążych. Zresztą powiedział o tym Ludwik Nabielak, jeden z owych podchorążych: ,,Słowo stało się ciałem, a Wallenrod - Belwederem''. Upadek powstania i jego konsekwencje miały większy wpływ na romantyzm Polaków niż same wydarzenia powstania. Bo co zostało w pamięci Polaków po klęsce?Szaleńczy zryw podchorążych, zdobycie Warszawy, reduta Ordona, a potem patrioci zsyłani na Sybir, cierpiący za miłość do ojczyzny.
Pierwszy etap narodowego cierpiennictwa za nami. Pamięć o męczeństwie została w narodzie, który przekazał ją kolejnemu pokoleniu. I oto przychodzi koniec lat 40. XIX wieku, Europę ogarnia Wiosna Ludów, wydawać by się mogło, że idealny moment na rozpoczęcie powstania. Niestety powstania na szerszą skalę nie ma. W zaborze pruskim powstanie upada wraz z upadkiem pruskiej wiosny, w carskiej dzierżawie powstania nie ma. Nie wiem zbyt wiele o tych czasach, ale podejrzewam, że musiała być w Polakach pamięć jeszcze o skutkach nieudanego powstania listopadowego, w końcu minęło niespełna osiemnaście lat. Jednak wystarczyło, żeby minęły trzy dekady, żeby narodziło się i dorosło nowe pokolenie, chcące zbrojnej walki, niesione na ikarowych skrzydłach romantyzmu.
No i wybucha, absolutnie nieprzygotowane, bezsensowne, bez większych szans na powodzenie, pozbawione pomocy, ale za to heroiczne, romantyczne, brawurowe powstanie styczniowe. Wywołane w momencie, w którym poza nielicznymi ochotnikami nikt nie chce Polakom pomagać, nikt nie ma w tym interesu. W powstaniu pojawiają się sztandary z hasłami ''za wolność naszą i waszą'', bo przecież Polska wybrana jest przez Boga, żeby zbawić wszystkie narody. A po powstaniu kolejna fala represji, zsyłek i surowych kar. Drugie już pokolenie wykrwawione romantyczną walką. Wtedy też na polski grunt wchodzą pozytywistyczne idee. Ale Polacy nie potrafią być pozytywistami, oni są już romantykami i romantykami pozostaną. Spójrzmy w literaturę; nawet bohater czołowej pozytywistycznej powieści - Stanisław Wokulski z ,,Lalki'' jest romantykiem, noszącym z wierzchu cechy pozytywisty. Już wtedy Polacy nie potrafili wyjść z romantycznej pułapki.
Kolejne dekady upłynęły bez narodowych powstań (nie mówię tu o rewolucji 1905 roku, gdyż ta miała podłoże ideologiczne, a nie narodowe i była szersza niż tylko tereny polskie). Co było dalej, wiemy. I wojna światowa, mocarstwa wzięły się za łby, zaborcy upadli, a Polska wybiła się na niepodległość. Jedna z rzeczy, która najbardziej się udała Polakom w całej ich historii. Po zaledwie dwudziestu latach niepodległości romantyczna dusza znów daje o sobie znać. Minister Beck unosi się honorem w sławnym przemówieniu. Po kilku miesiącach wychodzi z tego wojna, jak wiadomo, przegrana. Zawodzą nas sojusznicy (kolejna część męczeństwa) i cały kraj dostaje się pod okupację.
W 1944 wybucha powstanie warszawskie, zbiorowe, masochistyczne już chyba, rozpaczliwe samobójstwo. Takie powstanie styczniowe po 80 latach. Tym bardziej jeszcze bardziej nieprzygotowane i bez szans na zwycięstwo. I znowu najszczerzej oddani narodowi ludzie przelewają swoją cenną krew w beznadziejnej walce. Gdy kończy się wojna nastaje nowa, czerwona władza. Do walki stają kolejni romantyczni bojownicy - żołnierze wyklęci. Ci znowu biją się, mimo świadomości, że ich walka jest i tak skazana na porażkę.
Potem, mniej więcej co dziesięć lat lała się polska krew, przelewana przez komunistyczną władzę. Skończyła się walka w sensie dosłownym, ale pozostało męczeństwo. Obecnie mamy niepodległość, ale nie znaczy to, że przestaliśmy być romantykami. Większość Polaków nadal myśli, że w polityce należy się kierować odrealnionymi sentymentami, a najhuczniej świętowane rocznice to najczęściej rocznice klęsk. Z takim podejściem jesteśmy skazani na wieczne powtarzanie naszej historii. Mistrz Wyspiański nie miał chyba niestety świadomości jak długo będziemy tańczyć chocholi taniec. Może na chwile wyrwaliśmy się z niego w 1918, ale zaraz potem znowu wpadliśmy w oniryczny marazm, tak jakby nic się nie stało.
Te wszystkie rozważania dotyczyły całego narodu polskiego w ujęciu historycznym, w kolejnym poście zajmę się tym jak romantyzm wpłynął na Polaków jednostkowo, bo to temat na osobną, wypowiedź.
P. S. Tytułem posta uczyniłem słowa z wiersza ,,Ojczyzna chochołów'' Kazimierza Wierzyńskiego, moim zdaniem jednym z utworów najlepiej mówiących o romantyzmie Polaków.

wtorek, 29 sierpnia 2017

Dźwięki z Południa

Przy okazji pisania postu o wojnie secesyjnej i Konfederacji obiecałem, że napiszę też posta o pieśniach konfederackich. Oto i on. Nie napiszę o wszystkich utworach jakie można znaleźć, ale o kilkunastu moich ulubionych. Na sam początek link do mojej playlisty na youtubie, gdzie znajdziecie je wszystkie w tej właśnie kolejności.
https://www.youtube.com/playlist?list=PLCCq8UQrdIt1jgAVO-mC6RGl_o8hapEUW
Przy okazji zaznaczam, że nie jestem fanem muzyki tego typu. Słucham przede wszystkim metalu, punka, hard rocka, ogólnie ciężkich brzmień, ale te amerykańskie pieśni mają coś w sobie, co mimo bardzo specyficznego brzmienia, przyciąga mnie do nich i sprawia, że lubię czasem ich posłuchać i poczuć klimat Dixielandu. No, ale zaczynajmy już ten krótki przegląd pieśni.
1. ''God save the South'' - na sam początek jedno z trzech konfederackich must be, czyli nieoficjalny hymn CSA, napisany już w 1861, specjalnie dla konfederatów, poniekąd jako odpowiedź na jankeski ,,Battle Hymn of the Republic''. Tu muszę przyznać, że nie należy do moich ulubionych pieśni, ale umieściłem go na pierwszym miejscu ze względu na rolę jaką odgrywał. Wykonanie też ciężko znaleźć dobre, to które jest w playliście jest moim zdaniem najlepsze jakie znalazłem na youtubie.
2. ''Dixie Land'' - drugie must be i zarazem utwór z najciekawszą chyba historią, kolejny nieoficjalny hymn CSA. Wokół okoliczności jego powstania krąży sporo legend i mitów (po części wymyślonych przez samego autora), podawane jest nawet kilka różnych dat powstania. ''Dixie Land'', zwana często też po prostu ''Dixie'' była po prostu popularną w całych Stanach piosenką z tamtych czasów. Nie miała kontekstu politycznego, był to bardzo znany przebój. Podmiot liryczny opowiada o Dixie, pełnej bawełny krainie swojego dzieciństwa, gdzie ludzie pamiętają dawne obyczaje i gdzie on sam chciałby wrócić i tam też umrzeć. Gdzie leżała kraina Dixie? Tego również nie wiadomo, nazwa sugerowałaby, że jest to Południe, ale samo pochodzenie tego określenia jest niejednoznaczne. Autor piosenki pochodził z Północy i wiele osób doszukiwało się położenia Dixie w północnych stanach. Jak na ironię był to ulubiony kawałek Abrahama Lincolna, który wykorzystywał podczas swojej kampanii prezydenckiej w 1860 roku. Popularną piosenkę śpiewano w grudniu tego samego roku w Charleston w Karolinie Południowej, podczas głosowania za odłączeniem się od Unii... Kilka miesięcy później ktoś zaczął ją śpiewać podczas inauguracji Jeffersona Daviesa, prezydenta CSA. Tak też nabrała charakteru nieoficjalnego hymnu i swoją popularnością wykroczyła przed ''God save the South''. Co ciekawe w czasie wojny powstało mnóstwo przeróbek tekstu, zarówno bardziej bojowych u konfederatów, jak i po prostu politycznych, które zmieniały wydźwięk na prounijny.
3. ''To arms in Dixie'' - chyba pierwsza południowa piosenka, którą usłyszałem. To z niej zaczerpnąłem słowa, które stały się tytułem poprzedniego posta (To arms and conquer peace for Dixie). O samym utworze nie mam zbyt wielu informacji, jest to jedna z wielu bojowych pieśni konfederatów, nawołująca do walki o pokój w ojczyźnie i odparcie północnej nawały. Moim zdaniem przyjemniejsza dla ucha i żywsza niż ''Dixie Land''.
4. ''Bonnie Blue Flag'' - to jest właśnie trzecia z ''pieśni obowiązkowych''. Tytuł utworu nawiązuję do flagi Bonnie Blue, o której pisałem w poście o Konfederacji. Mimo tego, przypomnę jeszcze jej wygląd i znaczenie: niebieska flaga z pojedynczą białą gwiazdą. Gwiazdy jak wiadomo symbolizują poszczególne stany na mapie USA. Pojedyncza gwiazda jest symbolem wolności poszczególnych stanów i wyższości praw stanowych nad federalnymi, o którą to bili się południowcy. Słuchając tej piosenki można w fajny sposób poznać kolejność odłączania się stanów południowych od Unii. ''Hurrah! For southern rights, hurrah! Hurrah for the Bonnie Blue Flag that bears a single star!'', brzmią słowa refrenu. Tyle tych stanów dochodziło, że jak głoszą słowa pieśni, jedna gwiazda rozrosła się w jedenaście (flaga z trzynastoma gwiazdami obowiązywała dopiero od 28 listopada 1861, więc Bonnie Blue Flag musiała zostać napisana wcześniej).
5. ''The Yellow Rose of Texas'' - jak są konfederackie pieśni to nie mogło też zabraknąć czegoś z mojego ukochanego Stanu Samotnej Gwiazdy. Teksańska piosenka znacznie bardziej miłosna niż bojowa była śpiewana przez żołnierzy Texas Brigade w roku 1864. Nie ma co tu dużo mówić - po prostu przyjemny utwór z Teksasu.
6. ''The Irish Brigade'' - w wojnie secesyjnej brały udział nie tylko oddziały z poszczególnych stanów, ale także całe oddziały zagranicznych ochotników (także już mieszkających w USA, ale nadal czujących mocno narodową tożsamość). W armii południowców szczególnie dużo było Irlandczyków. Zadziorni i krzepcy wyspiarze pamiętali lata swoich własnych walk o niepodległość przeciw Anglikom i na Południu walczyli o bardzo podobne idee. Kawałek ma świetny irlandzki klimat, od samego początku czuć, kto ją śpiewał. Najlepsze są wersy o przerażeniu Lincolna i ''północnych fanatyków'' kiedy spotkają się z irlandzką brygadą.
7. ''Rose of Alabamy'' - kolejna ze ''stanowych'' piosenek, tym razem od dzielnych chłopców z Alabamy. Dość luźna piosenka, w trochę lżejszym, bardziej folkowym (w sumie to trzeba powiedzieć country) stylu niż poprzednia.
8. ''Kentucky Confederate Battle Anthem'' - czyli konfederacki hymn bojowy ze stanu Kentucky. Nie mam wiele informacji o tym utworze, podejrzewam, że nawet właściwy tytuł jest inny. Kolejny utwór odnoszący się do konkretnego stanu, tym razem do Kentucky, którego mieszkańcy byli w czasie wojny bardzo podzieleni; istniały tam dwa wrogie sobie rządy, unijny i konfederacki. W przeciwieństwie to ''The Yellow Rose of Texas'' czy ''Rose of Alabamy'' jest to już utwór typowo bojowy, którego tekst odnosi się do konkretnych wydarzeń z czasów wojny.
9. ''The Battle Cry of Freedom'' - kolejna pozycja jest spokojniejsza od poprzednich. Należy do moich ulubionych pieśni z wojny domowej, ma naprawdę niepowtarzalny klimat, zdarzało mi się słuchać jej w kółko przez dobre pół godziny. Co ciekawe, jak wiele innych pieśni istnieje ona zarówno w wersji jankeskiej jak i konfederackiej, różnice leżą w tekście. W mojej playliście jest to oczywiście wersja południowa, w której refrenie rozbrzmiewają słowa ''down with the eagle and up with the cross''. I jeszcze jedno, co do tytułu, bo nie każdy może znać angielskie idiomy - ''battle cry'' to nie bitewny płacz, ale dewiza, zawołanie bojowe.
10. ''Wearing of the grey'' - znowu spokojniejsza kompozycja, jedna chyba z najwolniejszych z mojej listy. Nie mam o niej zbyt dużo informacji, wiem tyle, że tytuł odnosi się do szarych mundurów, które nosili konfederaccy żołnierze. Jako, że informacji o utworze mało to ciekawostka - południowcy mieli problemy z zaopatrzeniem swoich żołnierzy w jednolite mundury, bywało, że żołnierze musieli wytwarzać je w warunkach domowych. Na Północy istniało wiele fabryk, było też więcej pieniędzy. Południe było regionem typowo rolniczym, z przemysłem budowanym na prędce i głównie na potrzeby wojny. Sporym ciosem była też blokada morska, uniemożliwiająca handel bawełną z Europą.
11. ''The March of the Southern Men'' - tym razem trochę żywsza, acz nadal cicha piosenka. Znowu nie mam o niej zbyt wiele informacji, ciężko znaleźć nawet jej tekst, więc po prostu zapraszam do posłuchania o tym, jak to maszerowali mężczyźni z Południa.
12. ''Johnny Reb'' - jedna z moich ulubionych, bardziej już żywsza i mocniejsza od poprzednich. Co ciekawe została napisana już po wojnie, około 1867 roku. Jest to hołd dla tysięcy zwyczajnych żołnierzy konfederackich, których imiona nie zapisały się szczególnie na kartach historii, a którzy ofiarnie walczyli za swoje ideały. Johnny Rebel to także slangowe określenie południowego żołnierza i narodowa personifikacja CSA.
13. ''I'm a Good Old Rebel'' - piękna pieśń z pięknym tekstem, napisana w pierwszej osobie, z perspektywy konfederackiego żołnierza, który wspomina swoją walkę i który nigdy nie wstydził się tego co robił. Po prostu trzeba posłuchać i wczytać się w tekst.
14. ''Oh, Susanna'' - kolejny utwór bardziej miłosny niż bojowy. Podejrzewam, że podobnie jak ''Dixie Land'', była to popularna na Południu piosenka miłosna, którą upodobali sobie konfederaci. Generalnie tekst mówi o chłopaku, który jedzie do Luizjany z Alabamy, żeby zobaczyć swoją ukochaną Susannę i ma banjo na kolanie.
15. ''When Johnny Comes Marching Home'' - utwór z bardzo ciekawą historią. Napisany przez żołnierza Unii, był bardzo popularny po obu stronach; oczywiście powstawały też różne modyfikacje tekstu. Oryginalny tekst nie mówi nic o polityce ani o konkretnych stronach konfliktu; jest to po prostu piosenka o młodym chłopaku, który powraca z wojny, z bardzo uniwersalnym tekstem. Niestety nie znalazłem wykonania wersji typowo konfederackiej, ani dobrego wykonania oryginału, ta, która jest na playliście jest nawet bardziej unijna niż konfederacka, gdyż sławi ''starego Abe'a'', który zniósł niewolnictwo. Niemniej jednak wpadła mi w ucho, jest to fajne wykonanie, a tematyka samego utworu jest mimo wszystko uniwersalna. Bo po każdej stronie barykady byli młodzi chłopacy, którzy chcieli po prostu wrócić do domu.
16. ''Mr. Confederate Man'' - ostatni na playliście utwór jest już całkiem współczesny. Stworzył go w XX wieku zespół Rebel Son, grający patriotyczną muzykę z Południa. Mimo, że nie pochodzi on z czasów wojny secesyjnej, a tylko do niej nawiązuje, to umieściłem go na tej playliście ze względu na to, że po prostu cholernie go lubię. Tekst, napisany prostym językiem jest bardzo wzruszający, podejrzewam, że można by się przy nim popłakać (ale nie wiem tego dokładnie, bo ja nigdy nie płaczę przy filmach, muzyce, literaturze). W skrócie opowiada o młodym uczniu, którego nauczycielka historii uczyła o południowych bohaterach i kazała dzieciom napisać list, który daliby jednemu z konfederackich żołnierzy, gdyby ten żył. Podmiot liryczny napisał w prostych słowach, że chciałby mu po prostu uścisnąć dłoń za to, że oddał swoje życie za Dixieland.
I to by było na tyle, miało być krótko i zwięźle, wyszło jak zwykle, o wiele dłużej niż się spodziewałem. Mam nadzieję, że kogoś to zainteresuje szerzej, bo widzę, że moje posty o tematyce historycznej cieszą się chyba mniejszym zainteresowaniem, niemniej jednak chciałem się tym podzielić i zaprosić do zapoznania się z muzyką konfederatów.
Przy okazji jest to już dwudziesty post na blogu. Oby więcej i oby więcej czytelników było.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Niech żyje Noworosja!

Po tym poście nazwiecie mnie mnie rosyjskim agentem, opłacanym rublami prosto z Moskwy, ale co ja poradzę, że mam takie, rusofilskie własne poglądy. W dupie mam to jak wielu nazwie mnie agentem, V kolumną Kremla, ja wiem swoje. Liczę się z tym, że wiele osób się ze mną nie zgodzi, bo moje zdanie jest inne niż powszechna obiegowa opinia. Dla tych, którzy wroga widzą w Rosji odsyłam do mojego postu o chorobie zwanej rusofobią. No dobra, przejdźmy do sedna. Od dawna mnie korciło, żeby napisać post o wojnie w Donbasie, o Noworosji, żeby powiedzieć wam co o tym wszystkim myślę. W mediach dawno już nic o tym nie było. Zapomniany konflikt można powiedzieć. Trochę nakręcali, trochę było głośno, ale teraz zajęli się innymi rzeczami, a tam, zaledwie tysiąc kilometrów od granic Polski, zwykli ludzie nadal giną od pocisków artyleryjskich!
Polskie media mają to do siebie, że nieważne jak bardzo by się nawzajem opluwały, tak na Rosję plują razem po równo. Skoro na Rosję to i na wszystko co z nią związane, więc i na powstańców w Noworosji. A skoro plują na Rosję to kochają Ukrainę. O samej Ukrainie i odradzającym się na niej kulcie Stiepana Bandery opowiem w innym poście. Mój pogląd na kwestię Ukrainy, Rosji i Donbasu ewoluował. Na początku byłem tak jak większość, za Ukrainą. W listopadzie 2013 roku paliłem w oknie świeczkę dla Kijowa, dla Ukrainy. Dziś bym tego nie zrobił. Bo widzę, że Ukraińcom cały ten Majdan przyniósł więcej szkód niż korzyści. Ale o tym opowiem obok mojego zdania na temat dzisiejszej Ukrainy, w innym wpisie.
W każdym razie, w czasie tych wszystkich wydarzeń, które miały miejsce w Kijowie, głowę podnieśli prorosyjscy separatyści. Iskrą do rozniecenia konfliktu było uchylenie przez nowy, prounijny rząd, ustawy o językach regionalnych. Co prawda ustawa była świeża, bo zaledwie z 2012 roku, ale to był dla mieszkających na Ukrainie Rosjan cios wystarczający. Zabierz Słowianinowi wolność - najzacieklej się będzie o nią bił. Wyobraźcie sobie, że mieszkacie w państwie, którego język urzędowym nie jest waszym państwem narodowym. Ale w tym regionie jest was dużo, możecie mówić w urzędach swoim językiem, dzieci mogą uczyć się go w szkołach jako pierwszego języka. I nagle władze tego państwa odbierają wam to prawo. Chyba każdy by się wkurwił, co nie?
I w takiej sytuacji zostali postawieni Rosjanie ze wschodu Ukrainy. Zdesperowani, niepewni jutra, nie wiedzący co stanie się dalej, chwycili za broń. Początkowo bronią to były kije baseballowe i myśliwskie sztucery, dzisiaj są to karabiny szturmowe, czołgi, bojowe wozy piechoty i transportery opancerzone. Mieszkańcy Krymu przeprowadzili referendum, zaakceptowały je władzę Rosji i zaanektowały półwysep. To był dość śmiały ruch. Nie dziwię się Putinowi, że nie wsparł bardziej swoich rodaków w Donbasie; musiałby liczyć się z interwencją Zachodu (tzn. dla nich byłby to tylko pretekst, żeby wyeliminować zagrożenie).
Wracając jednak do Donbasu; na wskutek co raz bardziej zdecydowanych działań separatystów na wschodzie Ukrainy powstały dwie republiki: Doniecka Republika Ludowa (w rosyjskiej transkrypcji DNR) i Ługańska Republika Ludowa (w rosyjskiej transkrypcji LNR), obie od początku w stanie wojny z Ukrainą, od której próbują się odłączyć. Kim są ci ludzie i o co tak naprawdę walczą?
To Rosjanie, Słowianie, którzy walczą, żeby ich ziemia była rosyjska, żeby była wolna. Przez lata rząd Ukrainy był prorosyjski, nagle po przewrocie ma miejsce gwałtowny zwrot ku Zachodowi, na Ukrainie coraz mocniej do głosu dochodzą skrajni nacjonaliści, dla których bohaterami są członkowie UPA. Rosjanie poczuli się zagrożeni, a nie mając wpływu na to co się dzieje w Kijowie, zrobili to co im pozostało - chwycili za broń.
Z półcywilnych grup, w których bronią były kije baseballowe i myśliwskie sztucery powstała regularna armia, dysponująca dobrym (choć oczywiście nie najlepszym) rosyjskim sprzętem. To, że Rosjanie dostarczali im zaopatrzenie jest bezsprzeczne, nie zdobyliby tyle atakując Ukraińców. Ale to chyba normalne, że wspomaga się swoich rodaków, czyż nie?
Najcięższe walki miały miejsce w latach 2014-15, na początku konfliktu. Od 2016 następuje wyhamowanie działań, które dzisiaj mają postać nielicznych wymian ognia i ostrzałów artyleryjskich. Dobrze byłoby, gdyby te pociski trafiały tylko w żołnierzy. Niestety, pociski spadają na ulice Doniecka i na domy w podmiejskich wsiach. Tam giną cywile, zwykli ludzie, którzy po prostu chcą żyć. Ale według mediów w naszym kraju, to Rosjanie są agresorami, a Ukraińcy nigdy by nie strzelili do cywila, oni się tylko bronią. A to właśnie Rosjanie z Donbasu bronią się przed agresją.
Teza, że narody mają prawo do samostanowienia była popularna na Zachodzie, gdy NATO uzasadniało okrutny atak na Serbię, w czasie wojny o Kosowo w 1999. No i gdzie dzisiaj to prawo, skoro Noworosję widzicie tylko jako część Ukrainy? Co do wojny; niby obowiązują porozumienia z Mińska, ale prawda jest tak, że nikt ich nie przestrzega. Słyszałem wypowiedzi żołnierzy z armii obu republik, którzy mówią, że nieraz chcieli by atakować, odpowiedzieć ogniem, ale często muszą siedzieć spokojnie, gdyż ich dowództwo wie, że każda ich odpowiedź zostanie przedstawiona na Zachodzie jako atak.
W mediach głównego nurtu (a raczej ścieku) nie znajdziecie żadnych informacji o Donbasie, świat znalazł sobie ciekawsze tematy. Zresztą ich przedstawienia i tak były bardzo stronnicze i z założenia antyrosyjskie. Ale informacje można zdobyć, jest serwis informacyjny novorossia.today, w Doniecku mieszka i pracuje Dawid Hudziec, jedyny chyba polski fotoreporter, który odważył się wyjechać do Noworosji i stamtąd pokazywać prawdę o Donbasie. W tym miejscu składam mu wyrazy szacunku, za jego odwagę i poglądy, za to, że naprawdę nie bał się trzymać swoich przekonań i za to, że zależy mu na pokazaniu prawdy. Jego profil znajdziecie na facebooku, Dawid robi świetne zdjęcia.
Nie wiem jakie jest powszechne wyobrażenie o tym jak wygląda Donbas; ja widziałem zdjęcia, oglądam nagrania stamtąd. W tej chwili Donieck został w dużej mierze odbudowany, jest to piękne miasto, które naprawdę tętni życiem, mimo tego, że linia frontu rozciąga się zaledwie kilka kilometrów dalej. Obie republiki to nie ledwo ciągnące pseudopaństwowe twory, które żyją tylko z pomocy Rosji. Oczywiście konwoje humanitarne bardzo pomagają mieszkańcom, niemniej jednak są to normalnie funkcjonujące państwa, które mają swoją administrację, urzędy, armię, politykę, wydają też swoje dokumenty. Ludzie tam żyją, starają się jak mogą, byle ich życie było normalne, żeby zapomnieć o strachu przed ostrzałem Ukraińców. Odbudowała się także gospodarka, nie można zapomnieć, że Donbas to region bardzo przemysłowy, kraj pełen kopalń węgla, hut, fabryk, etc. Większość tych zakładów przemysłowych naprawdę działa.
O Donbasie mógłbym mówić bez końca, trzeba jednak powoli przechodzić do podsumowania. Jak widzę przyszłość Donbasu? Nie mam pojęcia, jak długo będzie trwał obecny stan. Ukraińcy mogą pogodzić się ze stratą i DNR wraz z LNR uzyskają niepodległość. Może w wyniku jakichś porozumień powrócą do Ukrainy jako autonomiczne regiony? Może przyłączy ich do siebie (co jest najbardziej wątpliwe) Rosja? Czy Ukraińcy rozpoczną ofensywę (bo jak na razie obie strony stoją na linii frontu) i spróbują odbić Donbas zbrojnie? Jeśli tak, to czy powstańcy wytrzymają? Czy wesprze ich bezpośrednio Rosja? Jeśli tak to czy, i jak odpowie na to NATO? Możliwych scenariuszy jest dużo i nie mam pojęcia, który będzie miał miejsce.
Ciekawi was pewnie dlaczego popieram w tej wojnie stronę powstańców? Bo to Słowianie, którzy walczą o wolność. Świat nie jest idealny, polityka i nacjonalizm podzieliły Ukraińców i Rosjan, tak sobie bliskich. Ukraińcy kształtują swoją świadomość narodową i politykę historyczną głównie na postaciach zbrodniarzy z UPA. Idą w skrajny nacjonalizm, szowinizm, wręcz w neonazizm. To nie jest dobra droga, bo prowadzi tylko do zła. Na początku popierałem w tym konflikcie Ukraińców, byłem jednak zaślepiony przez media i wewnętrzną rusofobię; potem zacząłem zajmować pozycję pomiędzy obiema stronami, teraz jednak moje serce bije po stronie Noworosji. Po stronie wolnych Słowian, którzy chcą sami stanowić o sobie i żyć wolni i bezpieczni. Jestem po stronie tych pięknych ideałów, jestem po stronie prawdziwych Słowian. Chciałbym kiedyś pojechać do Donbasu i zobaczyć to wszystko na własne oczy, uścisnąć rękę dzielnym żołnierzom, którzy bronią ojczystej ziemi, powiedzieć do nich, że są mi braćmi.
Czuję, że posta trzeba kończyć, ale czuję też, że temat wyczerpałem w zaledwie dziesięciu procentach. Chciałoby się mówić i mówić. Uważajcie sobie co chcecie, część pewnie nazwie mnie rusofilem i zdrajcą, ale ja po prostu jestem Słowianinem i teraz nie potrafię już inaczej patrzeć na to wszystko. Jestem ciekaw waszego zdania na ten temat. Slava Noworossija!
P.S. Spójrzcie na tę flagę Federacyjnej Republiki Noworosji (projekt niestety niezrealizowany, ale nie o to w tej dygresji chodzi). Czy nie przypomina wam pięknego Southern Cross, który zamieszczałem przy okazji postu o Skonfederowanych Stanach Ameryki? Jeśli macie wątpliwości o co walczą mieszkańcy Donbasu to tu jest odpowiedź. Oni są jak konfederaci; walczą o swoją wolność. Ta flaga jest obecnie używana w obu republikach jako flaga wojenna, jest to częsty emblemat noszony przez żołnierzy w formie naszywek, a także jako sztandar poszczególnych oddziałów.

wtorek, 25 lipca 2017

Swastyka, swarga, swarzyca, gammadion, fylfot, hakaristi...

Dzisiejszy post odejdzie trochę od tematyki trzech ostatnich, nie będę bowiem mówił o wzniosłych, szlachetnych ideach i walce o wolność. Poruszę temat, który planowałem poruszyć już od dawna. Z czym kojarzy się wam swastyka? Już słyszę jak wielu (a przynajmniej spora część z was) mówi, zgodnie ze swoim pierwszym skojarzeniem, że z niemieckim narodowym socjalizmem. Niestety, przez wydarzenia z ostatnich osiemdziesięciu kilku lat, w powszechnej świadomości ludzi z kręgu cywilizacji zachodniej, jest to właśnie symbol nazizmu. Pozostając na takiej interpretacji tego symbolu, zachowujemy się jak kompletni ignoranci i odcinamy jego kilkutysięczną historię. Jak widać, kilkadziesiąt lat wystarczyło, żeby zniszczyć spuściznę kilku tysięcy lat.
Pozytywne znaczenie swastyki przetrwało w Azji, głównie w Indiach, Chinach, Korei, Japonii. Ale zacznijmy od tego, skąd się w ogóle ta swastyka wzięła? Tak dokładnie to nie wiadomo. Pierwsze swastyki były malowane już w paleolicie, sama nazwa swastyka pochodzi z sanskrytu (taki starożytny język, używany do dziś w liturgii hinduistycznej), gdzie oznacza ''przynoszący szczęście''. A co symbolizuje ta swastyka?
Nie ma ona jednego tylko znaczenia. Ale najpierw wyjaśnijmy sobie pochodzenie jej kształtu, to już nam powie dużo. Kojarzycie symbol zwany krzyżem słonecznym? Krzyż wpisany w okrąg, prastary symbol solarny. Ciężko wyryć go w kamieniu, o wiele łatwiej ryje się proste linie. Niemcy na swastykę mówią ''hakenkreuz'' co znaczy połamany krzyż. Swastyka to po prostu uproszczony, łatwiejszy do wyrycia krzyż solarny. Swastyka jest więc symbolem słońca. A czym jest słońce, co ono oznacza? Słońce daje życie, słońce jest znakiem szczęścia. Mamy więc już najważniejsze znacznie swasty. Lecz nie jedyne. Jedną z odmian swastyki jest kolovrat, zwany też bardziej po polsku kołowrotem. Nasza słowiańska (a przy tym moja ulubiona) wersja swastyki. Kołowrót ma osiem ramion jakby obracających się na kolistej obręczy. Kołowrót znajdziecie u mnie na profilowym na asku i tumblrze. Kołowrót to symbol wiecznego koła bytu, cykliczności natury, życia, które przechodzi ten sam cykl co roku, święty symbol natury; najbardziej wyrazisty o jaki mogła się pokusić ludzkość.
Najpopularniejsza swastyka jest prawostronna, symbolizuje ona właśnie słońce, życie, cykliczność natury. Można znaleźć także swastyki lewostronne, to z kolei symbol magii, nocy, spraw tajemnych, nie do końca odkrytych. Moja najlepsza to klasyczny, prawoskrętny kolovrat.
A teraz trochę historii. U Słowian swastyki symbolizowały Swaroga, boga nieba i słońca, a także jego syna Swarożyca, boga ognia. Zresztą sami spójrzcie na słowiańskie nazwy - swarga, swarzyca, które wyraźnie mówią komu te symbole były poświęcone. Pod sztandarem ze swarzycą ginęły setki słowiańskich wojów. Była dla nich świętym symbolem.
Niegdyś, powszechnie stosowana, chociażby jako element ozdób, swastyka przetrwała w swoim dobrym, prawdziwym znaczeniu, jedynie na Podhalu, gdzie górale mówili na nią ''krzyżyk niespodziany''. Kontynuując prastarą tradycję, umieszczali ją nad wejściami do domów w celach ochronnych, aby przynosiły szczęście. Piękny zwyczaj, no nie?
Gdzie jeszcze znalazła się swastyka? Widziałem zdjęcia stron gazet z początków ubiegłego stulecia z południa naszego kraju; strony zdobiono właśnie swastykami. Na przełomie XIX i XX wieku żył Mieczysław Karłowicz, jeden z pierwszych taterników, kompozytor, poeta, zakochany w Tatrach. Bardzo często używał symbolu swastyki, która widnieje nawet na jego symbolicznym nagrobku w miejscu, w którym zalała go lawina. I gdzie tu nazizm?
Wróćmy jeszcze do przedwojennej Polski. Swastyki używano w Wojsku Polskim z czasów II RP. Widniała na symbolu 4 Pułku Piechoty Legionów, a także na emblematach większości jednostek strzelców podhalańskich, czyli naszej, polskiej piechoty górskiej. Także korpusówka, używana powszechnie we wszystkich jednostkach strzelców podhalańskich, przedstawiała swastykę na tle listka jakiegoś drzewa (nie znam się na tym, może niech ktoś mnie poprawi).
Tyle u nas mniej niż sto lat temu i tyle o Wojsku Polskim. Teraz spójrzmy dalej. Z dwudziestolecia międzywojennego pochodzą breloczki Coca-Coli w kształcie właśnie hakenkreuza. Do roku 1944 fińskie samoloty latały z wymalowanymi swastykami na bokach, a na Łotwie zaś do 1940 (później kraj ten został włączony do ZSRR). Był to oficjalny symbol, legalnie używany przez pilotów, dla których był to symbol bezpiecznego powrotu i szczęścia w powietrzu. Swastyki miała na oficjalnych strojach nawet przedwojenna reprezentacja Łotwy, bodajże w hokeju, ale nie pamiętam już dokładnie tego zdjęcia.
Skoro swastyka ma tyle pięknych znaczeń, użyć i taką wspaniałą tradycję, to dlaczego dzisiaj kojarzona jest jako symbol zła? Bo ją nam ukradziono, moi drodzy. Ukradł ją pewien znany austriacki akwarelista o nazwisku Hitler oraz jego kumpel, Alfred Rosenberg, teoretyk narodowego socjalizmu. Swastykę nie tylko ukradziono. Zostało ona zhańbiona i zniszczona. Symbol życia stał się symbolem śmierci z rąk fanatycznych oprawców. Ale ja się na to nie zgadzam.
To, że naziści zabrali i zniszczyli swastykę nie znaczy, że mamy się z tym pogodzić i zapomnieć o niej. Przeciwnie, o swastykę trzeba walczyć! Trzeba edukować ludzi, przekonywać, pokazywać prawdę o tym czym jest ten symbol. Ja sam planuję sobie wytatuować kolovrat. Posiadam też koszulkę z kołowrotem wkomponowanym w flagę Polski, a wszystko to opatrzone napisem ''wierni przodkom''. Nie ma lepszej patriotycznej koszulki.
Nigdy nie zgodzę się na nazistowską profanację swastyki! Niech święty symbol powróci do nas, niech powróci do wszystkich ludów, które kiedyś uważały go za symbol szczęścia, a dziś nie mogą tego robić, tylko przez działania narodowych socjalistów. W Azji działa organizacja Czerwonej Swastyki, niosąca pomóc humanitarną, podobna Czerwonemu Krzyżowi i Czerwonemu Półksiężycowi. I naprawdę, gdzie swastyka jest symbolem zła? Tak jak mówiłem na początku, kilkadziesiąt lat złej historii nie może zniszczyć kilku tysięcy lat dziedzictwa.
Pamiętajcie czego naprawdę symbolem jest swastyka i nie wstydźcie się używania jej!
Teraz takie wyjaśnienie słów, których użyłem w tytule posta. Są to oczywiście różne nazwy swastyki, trzy pierwsze są już wam znane, pora teraz na kolejne. Gammadion to nazwa grecka, fylfot anglosaska i skandynawska, zaś hakaristi fińska.
P.S. Odnośnie obrazka: nie jest on niestety dokładny, ale ciężko znaleźć grafikę, która przedstawiałby najważniejsze rodzaje swastyk, tutaj brakuje kilku europejskich, a i nie wiem jak to było z tym przedstawieniem swastyki u chrześcijan. Tą, która jest opisana jest jako maltańska, to baskijska swasta, zwana lauburu.

wtorek, 18 lipca 2017

To arms and conquer peace for Dixie!

Ostatnio opowiadałem wam o pięknym kraju zbuntowanych ludzi, zbudowanym na fundamencie wolności. Dzisiaj opowiem o tym, że nawet w tak pięknym kraju coś może się zepsuć. I tak się też stało, gdy rządzący zaczęli zapominać, że ich państwo to federacja krajów, a nie scentralizowane państwo. Ich pomysły, mające na celu ograniczyć wolność poszczególnych stanów nie spodobały się jednak na południu. W południowcach przetrwało umiłowanie wolności, które przyświecało zbuntowanym kolonistom, zakładającym Stany Zjednoczone.
Wiem, co mówią podręczniki od historii, większość artykułów i publikacji. Że na Południu pełno było złych, okrutnych białych rasistów, którzy wyzyskiwali niewolników, a Północ walczyła za szczytne idee, przeciwko niewolnictwu, była ośrodkiem równości, demokracji, wolności, etc. Cóż, historię piszą zwycięzcy i tak też było w tym przypadku. Mowa oczywiście o wojnie secesyjnej, za oceanem zwanej American Civil War. Jak do niej doszło?
Do tej pory konstytucja dopuszczała istnienie instytucji niewolnictwa, a kwestia jego zniesienia leżała w gestii poszczególnych stanów i ich własnych decyzji. Faktycznie, część stanów z Północy zniosła u siebie niewolnictwo. Politykom z Północy (republikanom) zachciało się zwiększyć władzę federalnego rządu nad rządami stanowymi, poprzez nakazywanie zniesienia niewolnictwa we wszystkich stanach. Przodował im Abraham Lincoln. Jego wybór na prezydenta dolał jeszcze więcej oliwy do ognia.
W tym miejscu należy powiedzieć, że niewolnictwo nie było jedyną przyczyną secesji stanów południowych. Konflikt pomiędzy nimi narastał już jakiś czas. Stany północne były bogatsze i bardziej uprzemysłowione, zaś Dixieland był regionem typowo rolniczym. Zresztą tyle mówi się o tym jak źle było niewolnikom na południu. Pora w tym miejscu sprostować parę spraw.
Niewolnicy żyli często lepiej niż pracownicy fabryk na Północy. Tam nikt się nie przejmował tym, że coś się stało pracownikowi, jeśli nie mógł pracować to wyrzucało się go na ulicę i przyjmowano nowego. Na Południu plantatorzy znacznie bardziej dbali o ich niewolników. Oczywiście musieli oni pracować i nie mieli za to wynagrodzenia, ale mieli wyżywienie i dach nad głową. Niewolnictwo, smutna karta w historii ludzkości, było kiedyś czymś zupełnie normalnym. Pracownik fabryki nie przedstawiał dla pracodawcy wielkiej wartości, bo zawsze można było przyjąć kolejnego; dla plantatora niewolnik był warty chociaż tyle ile ten za niego zapłacił. A niewolnicy wcale tacy tani nie byli. Zresztą to nie było też tak, że każdy czarny w Dixielandzie był niewolnikiem. Byli, i to wcale nie w takiej małej liczbie, czarni wyzwoleńcy. Ba, zdarzały się przypadki, że czarni sami byli plantatorami i mieli swoich czarnych niewolników. I z tego co wiadomo ze źródeł, często byli dla nich gorsi niż biali.
Oczywiście, niewolnictwo nie jest dobre, ale Południowcom chodziło o coś więcej niż o niewolnictwo. Dla nich to wystąpienie z Unii i cała wojna była walką o wolność. Nie o to, żeby utrzymać niewolnictwo, tylko o możliwość decydowania o sobie. Prawdziwi liberałowie, prawdziwi wolnościowcy walczyli i ginęli za Południe. Gdy kolonie zawiązywały unię, każda wchodził do niej jako osobny kraj. W takich kategoriach cały czas traktowano Stany Zjednoczone na Południu. tak jak powiedziałem, nie chodziło o niewolnictwo. Problem był znacznie głębszy. Południowcy myśleli tak: ''Jeśli teraz rząd federalny narzuca nam swoją decyzję, wbrew konstytucji, która niewolnictwa nie zakazuje, to co będzie następne? Jesteśmy unią wolnych krajów, a oni dążą do jednolitego państwa''.
Idee mieszkańców Dixie wspierali politycy, co może dziwić, głównie z Partii Demokratycznej. Partia, która dzisiaj kojarzona jest z lewicą, socjalliberałami, socjalistami, poprawnością polityczną i ogólnie pojętą lewą stroną, wtedy była znacznie bardziej wolnościowa i lepsza niż dążąca do centralizacji Partia Republikańska, która dzisiaj jest amerykańską prawicą.
Ale wracając do dziejów Dixie; jeszcze w 1860 roku z Unii wystąpiła Karolina Południowa. Pierwszy stan, który miał odwagę powiedzieć ''nie'' wobec zakusów federalistów. Później wystąpiły z niej kolejne: Missisipi, Alabama, Floryda, Georgia, Luizjana, Teksas (tak na marginesie: te dwa ostatnie to moje ulubione stany). W trakcie wojny dołączą jeszcze: Wirginia, Tennessee, Arkansas, Karolina Północna, a częściowo także Missouri i Kentucky. W tych ostatnich istniały zarówno rządy konfederackie jak i unijne, ale oficjalnie były uważane za część Konfederacji, co zresztą znalazło odzwierciedlenie na fladze, na której widniało trzynaście gwiazdek.
4 lutego 1861 roku oficjalnie powstały Skonfederowane Stany Ameryki. W następnych dniach uchwalono konstytucję, wybrano prezydenta, którym został generał Jefferson Davies, demokrata. Przy okazji jego zaprzysiężenia przyjęto jeden z nieoficjalnych hymnów. Została nim popularna w tamtym czasie piosenka ,,Dixie''. W czasie uroczystości ktoś na sali zaczął śpiewać znany utwór; po chwili śpiewała cała sala, aż w końcu stała się (obok bardziej oficjalnego ,,God save the South'') hymnem Stanów Skonfederowanych. Młodziutkie państwo od samego początku musiało bronić swojej wolności zbrojnie. Nie jestem specjalistą od wojny, nie będę więc opisywał jej dokładnie (nie chcę też nikogo zanudzić). Jak wiadomo, ostatecznie Konfederacja przegrała. Północ dominowała bardziej rozwiniętym przemysłem, większą populacją. Konfederaci musieli zmagać się z morską blokadą ich wód, która ograniczała handel z Europą, nie doczekali się także uznania i wsparcia od Wielkiej Brytanii i Francji.
Mimo, że Południowcy przegrali tę walkę, to mieli oni moralną rację, gdyż walczyli o wolność i możliwość decydowania samemu o sobie. Gdybym żył w tamtych czasach w Ameryce z pewnością zaciągnąłbym się do wojsk Południa i wsparł ich w walce o wolność. Na całe szczęście, współczesna poprawność polityczna nie zniszczyła mieszkańców Południa, w których przetrwała dusza ich dzielnych przodków. Oni tam do dziś czują, że są z Dixie, z Południa, obok flag amerykańskich wywieszają flagi stanowe i flagi konfederackie (głównie Southern Cross, który był sztandarem bojowym konfederatów). W ich miastach stoją pomniki polityków i generałów konfederackich.
Czytałem, że ostatnio burmistrz Nowego Orleanu (stolica Luizjany), demokrata, wydał decyzję o rozbiórce pomnika generała Roberta E. Lee, najlepszego konfederackiego dowódcy i wielkiego południowego patrioty, twierdząc przy tym, że to nie był bohater amerykański i w mieście nie ma miejsca na pomniki ludzi takich jak on. Tak się składa, że generał Lee był zdeklarowanym przeciwnikiem niewolnictwa, swoich niewolników uwolnił jeszcze przed secesją, z własnej woli. Po stronie Konfederacji walczył dlatego, że jego rodzinny stan, Wirginia, przyłączył się do niej. Trochę lepiej mają się sprawy w Alabamie. Tam władze stanowe zakazały rozbiórek pomników mających więcej niż pięćdziesiąt lat, czym uchroniły przed rozbiórką w jednym z miast, pomnik prezydenta Jeffersona Daviesa. Nie wszystko stracone ;)
Pamięć o Konfederacji jest wiecznie żywa na Południu. Organizowane są liczne rekonstrukcje historyczne, istnieją liczne stowarzyszenia potomków konfederackich żołnierzy, w tym nawet, stowarzyszenie potomków czarnych żołnierzy Konfederacji. Tak, czarni żołnierze też byli, część z nich to niewolnicy, którzy podążali za swoimi panami, wielu wyzwoleńców szło jednak walczyć z własnej woli za to rzekomo złe i straszliwe Południe. Co do kwestii niewolnictwa, parę jeszcze słów: sławny dowódca Unii, generał Grant, uwolnił swoich niewolników dopiero po wojnie, po poprawce do konstytucji. Sam Abraham Lincoln uważał, że kwestia wolności dla niewolników jest znacznie mniej istotna niż zachowanie jedności Unii. Zresztą, poprawkę znoszącą niewolnictwo wprowadzono dopiero w 1865 roku, już po wojnie.
Kilka jeszcze słów o flagach: popularnie wyobraża się, że flagą Konfederacji był Southern Cross, który jest tutaj na dole posta. Jest to błąd, był to bowiem proporzec CSN, czyli konfederackiej marynarki wojennej, a w kształcie kwadratu, był to ogólny sztandar bojowy Armii Północnej Wirginii. Jeśli ktoś jest bardziej zainteresowany jak to było z flagą narodową, to odsyłam do artykułu: https://en.wikipedia.org/wiki/Flags_of_the_Confederate_States_of_America. W polskiej wersji też można się trochę dowiedzieć, jednak nie aż tyle.
Oprócz tych wszystkich flag istniała jeszcze Bonnie Blue Flag. Przedstawiała ona białą, pięcioramienną gwiazdę na niebieskim tle. Pojedyncza gwiazda symbolizuje wyższość praw stanowych nad prawami federalnymi, czyli w sumie wykłada najważniejszą rzecz o jaką bili się południowcy.
Jakby kto pytał to tytuł posta zaczerpnąłem z wojennej pieśni ,,To arms in Dixie''. Zresztą uwielbiam pieśni konfederatów i może zrobię z nich nawet oddzielnego posta, bo to dość obszerny temat, wtedy podlinkuje wszystko jak należy. A to przepiękny Southern Cross, symbol rebelii i wolności. Jeśli miłujecie wolność, to nie zapominajcie o tysiącach bezimiennych Johhnych Rebelsów, którzy oddali swoje życie za wolność i ojczyznę.

niedziela, 25 czerwca 2017

Kraj ludzi wolnych

Jako, że ostatni post był o leseferyzmie i wolności, to kolejny nie mógł być o innym kraju niż ten.
Dzisiaj opowiem wam historię o pewnym pięknym kraju. Otóż dawno, dawno temu, za górami, za lasami... w sumie to nie tak dawno, bo jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu i nie aż tak daleko, bo raptem za Oceanem Atlantyckim, w głowach mieszkańców trzynastu brytyjskich kolonii zrodził się bunt. W trzynastu koloniach mieszkali różni ludzie, osadnicy z całej Europy, których różniła narodowość, obyczaje i języki, a których łączyło poszukiwanie lepszego życia i umiłowanie wolności. Piękne ideały, co nie?
Niestety znalazł się zły człowiek, który chciał pokrzyżować marzenia kolonistów. Był to król Wielkiej Brytanii, Jerzy III Hanowerski. Król szukał sposobu jak wyciągnąć więcej pieniędzy z kolonii (a co za tym idzie uprzykrzyć życie mieszkańcom) i wraz z parlamentem zaczął nakładać pierwsze podatki na trzynaście kolonii. Wyobraźcie sobie teraz, że koloniści nie płacili wcześniej żadnych podatków zewnętrznych, które szłyby do Wielkiej Brytanii, a jedynie swoje, lokalne. Aż tu nagle w majestacie prawa zaczęli być okradani. Nie skończyło się tylko na podatkach. Już na początku zaczęli ograniczać wolność handlu; mieszkańcom kolonii zezwolili na eksport drewna wyłącznie do Wielkiej Brytanii.
A to był tylko początek. Koloniści coraz bardziej sprzeciwiali się polityce króla i kolejnym antywolnościowym ustawom. Przez pierwsze kilka lat, Brytyjczycy uginali się i znosili co poniektóre prawa, ale zaraz uchwalali kolejne. Mieszkańców kolonii najbardziej bolał fakt, że zostali zmuszeni do płacenia podatków, nie mając swojej reprezentacji w parlamencie, a więc żadnego wpływu na stanowienie praw. Kochanków wolności zaczynały coraz bardziej przerażać kolejne poczynania króla. Symbolem tego była słynna herbatka bostońska. Chwilę wcześniej parlament wprowadził Ustawę o herbacie, czyli najprościej mówiąc zezwolił na sprzedaż w amerykańskich koloniach wyłącznie brytyjskiej herbaty z Indii po zaniżonej cenie. Kolejnego ciosu w wolny handel nie wytrzymali kupcy z Bostonu. Gdy do miasta przypłynął pierwszy ładunek herbaty, zdesperowani kupcy, w indiańskich przebraniach, wyrzucili do morza ponad trzysta skrzyń z herbatą.
Rozwścieczeni Brytyjczycy nałożyli represje na mieszkańców Bostonu i całej kolonii, min. zamknęli port i wprowadzili władzę swojego wojska. Skutek był jednak zgoła inni niż się spodziewali. Kolonie zamiast przestraszyć się zaczęły wyrażać solidarność z ukaranymi. Akty solidarności doprowadziły do zwołania zjazdu przedstawicieli wszystkich kolonii - Kongresu Kontynentalnego. Już wtedy liczyli się z tym, że o swoją wolność będą musieli zawalczyć siłą. I do tego też doszło. Starcia strzelców z kolonialnych milicji z lokalnymi brytyjskimi garnizonami przerodziły się w regularną wojnę.
Wojska brytyjskie były zdyscyplinowane, świetnie wyszkolone i wyposażone. A co miały kolonialne milicje? Trochę świetnych strzelców z dobrą bronią, ale poza tym słabe wyszkolenie, braki w umundurowaniu i uzbrojeniu. Ale mieli o co walczyć. Dla Brytyjczyków ta wojna była tłumieniem buntu i umacnianiem władzy, a dla kolonistów? Dla nich to była wojna o wolność. O to czy będą żyć godnie, jak ludzie, sami stanowiąc swoje prawa czy będą uginać kark przed władzą, która chce coraz więcej zabierać. O wolność właśnie, o wolność od podatków, ceł i wolny handel poszło walczyć trzynaście kolonii.
Do Ameryki zaczęli przybywać europejscy ochotnicy, którzy chcieli wspomóc ich w walce o wolność. Przyjeżdżali Francuzi, Holendrzy, Niemcy, Polacy... Przyjeżdżali, walczyli, dzielili się swoimi wojskowymi umiejętnościami i dokładali swoje cegiełki do budowy kraju wolnych ludzi. Świetni dowódcy polscy (Pułaski, Kościuszko) szkolili kawalerzystów, budowali twierdze, przelewali krew za wolność kolonistów. Pruski oficer von Steuben przeszkolił w pruskim stylu Armię Kontynentalną, zmieniając ją z masy słabo wyszkolonych ochotników w regularną armię, zdolną stawić czoła Brytyjczykom. Do Ameryki przyjeżdżali wszyscy, którzy wierzyli w idee wolności i chcieli dopomóc dzielnym kolonistom w ich walce o wolny kraj.
Udało im się. Dzięki świetnym dowódcom, wysokiemu morale i wielkiej motywacji wygrali wojnę o niepodległość. Stworzyli jeden z najpiękniejszych krajów na świecie, prawdziwą krainę wolności. Tak powstało jedno z największych supermocarstw. Nie będę mówił teraz o jego dalszej historii, czy stanie obecnym, który daleki jest oryginału. Wielbię Stany Zjednoczone Ameryki za ich początki, za bunt przeciwko podatkom i ograniczeniom, za krzyk wolności, który pchnął ich do działania.
Stany Zjednoczone powstały jako unia, federacja trzynastu krajów, które połączyły wspólne cele. Stworzyli jedno państwo, ale złożone z krajów; nie było to i nie jest państwo jednolite. Każdy stan ma autonomię, a decyzja o dołączenia się do federacji była dla wszystkich kolonii dobrowolna. I to jest Stanach najpiękniejsze. Połączyła ich wolność i nawet tworząc jedno państwo, pamiętali, że są związkiem wolnych krajów.
To nie przypadek, że w Stanach Zjednoczonych tak szybko przyjął się i rozwinął kapitalizm, który przyniósł Amerykanom bogactwo. Zarabianie pieniędzy było sprawą prywatną, a nie czymś, z czego trzeba się tłumaczyć urzędnikowi. Ba, tam aż do XX wieku nie istniał podatek dochodowy! Stany zaczęły być niszczone dopiero sto lat temu, a i tak dzisiaj trzymają się nadal dobrze. No i prawo do posiadania broni. Dzisiaj w całej Europie trzeba mieć pozwolenie na broń, a Komisja Europejska tylko patrzy jak by tu wprowadzić nowe regulacje i rozbroić Europejczyków, co w konsekwencji uczyni ich niezdolnymi do obrony w razie zagrożenia. Amerykanie już w XVIII wieku uznali, że prawo do posiadania broni, prawo do obrony siebie, swojej rodziny, domu i majątku jest prawem naturalnym każdego wolnego człowieka. No i ja się pytam, kto stoi cywilizacyjnie wyżej? Europa XXI wieku czy Ameryka wieku XVIII?
Mimo wielu zmian jakie zaszły na świecie, to myślenie dominuje u Amerykanów do dzisiaj. ,,My house is my castle'', jak mówi przysłowie. I oni (a przynajmniej myśląca część, której nie zniszczyła poprawność polityczna) w to wierzą. Wierzą w ideały, które połączyły ich przed laty, które kazały im stanąć z bronią w ręku przeciw Brytyjczykom. Wierzą w unię wolnych krajów. Wierzą w swój kraj wolnych ludzi. Wierzą i kochają swoją flagę z pięćdziesięcioma gwiazdami na cześć pięćdziesięciu stanów i trzynastoma biało-czerwonymi pasami na pamiątkę trzynastu kolonii, które zbuntowały się w imię świętej dla nich wolności.

czwartek, 25 maja 2017

Laissez faire!

Wreszcie naszło mnie na kolejnego posta. Przyznam szczerze, że w ostatnim czasie na pisanie tutaj nie miałem czasu bądź zapału. Blogowi prawie miesiąc temu stuknął rok; przez ten czas miał on ponad 500 wyświetleń. Sam uważam to za dobry wynik, ale wiem, że mógł być o wiele lepszy. Nie chcę tu robić żadnych podsumowań i wywodów odnośnie aktywności przez ten rok. Grunt, że mam ochotę publikować dalej i czeka na mnie jeszcze od cholery tematów. A teraz już przejdę do jednego z nich.
Tytułem posta uczyniłem piękny francuski zwrot; piękny nie tyle w brzmieniu, co w znaczeniu. Te dwa proste słowa znaczą mniej więcej tyle co ''pozwólcie działać'' i wyrażają w zasadzie cały przekaz tego o czym chcę napisać. Dzisiejsze gadanie będzie bowiem o jednej z najpiękniejszych idei, która powstała wśród ludzi. Mam tu na myśli liberalizm. Uprzedzając głosy nacjonalistów i prawicowców - mój liberalizm to coś zupełnie innego niż to co dzisiaj występuje pod tym pojęciem. Pojęcie liberalizmu zostało nam skradzione, zdeptane i zmienione przez lewicę. Dzisiaj liberał to lewak, który przyzwala na wszystko w imię tolerancji i równości. A czego brakuje w tym wszystkim? Wolności. Lewica wypaczając to pojęcie wypaczyła nawet jego nazwę. Liberalizm pochodzi od łacińskiego liber, czyli wolny. Kim jest więc liberał w tłumaczeniu na polski? Wolnościowcem.
Dziś mało kto rozumie słowo liberał w jego pierwotnym, XVIII-wiecznym znaczeniu. Dlatego ja w razie czego precyzuje, że jestem liberałem klasycznym. Po samym określeniu siebie jako liberała, ktoś mógłby jeszcze (o zgrozo!) wziąć mnie za sojcalliberała. Swoją drogą samo określenie socjalliberał to nieporozumienie. Bo wolnościowiec z definicji nie może mieć nic wspólnego z socjalizmem, którego tradycyjnie jest wrogiem.
Czym jest więc liberalizm? Dla mnie to po prostu idea wolności. Przepięknej wolności połączonej z odpowiedzialnością. Wydawać by się mogło (i tak niektórzy twierdzą) że liberalizm to utopia. Utopią to jest socjalizm/komunizm i inne pokrewne wynaturzenia. Liberalizm można by wprowadzić w życie, tylko byłoby to niewygodne dla ludzi trzymających władzę. Obecna europejska scena polityczna zdominowana jest przez nijakich centrystów i lewicę, która nie dopuszcza do siebie chyba nawet samej myśli, że można funkcjonować w systemie wolnego rynku, minimalnego państwa, niskich podatków, braku socjala, prawa do posiadania broni i po prostu wolności.
Historia pokazała nam, że próby wprowadzenia utopijnych ustrojów kończą się wprowadzeniem totalitaryzmu, ale również pokazała jak dobrze rozwijać się może państwo, którego fundamentem jest liberalizm-leseferyzm. Dzisiaj mamy wiedzę o historii, która udowadnia słuszność idei liberałów. Ja jednak bardziej podziwiam jednego z twórców liberalizmu, Adama Smitha. Smith głosił idee wolnościowe, zanim praktyka potwierdziła ich słuszność. On miał odwagę zawołać Europę do wolności.
Czasem zastanawiam się czemu tyle ludzi na świecie pogrąża się w nienawiści z powodu wzajemnych różnic? Czy nie byłoby o wiele piękniejsze, gdyby nie wtrącać się do prywatnego życia każdego człowieka? Co im wszystkim szkodzi, że sąsiad w domowym zaciszu (podkreślam, domowym zaciszu, a nie wychodzi jak pajac na ulicę i krzyczy o tym) uprawia seks z innym mężczyzną? Niech w swojej sypialni robi co chce. Nic nikomu do tego. Albo co szkodzi, że ktoś wyznaje inną religię? Jego sprawa i jego sumienie, żaden człowiek nie ma prawa panować nad sumieniem drugiego człowieka. Przecież to wszystko nie jest trudne. To taka zdrowa, normalna tolerancja. Nie trzeba akceptować wszystkiego. Ale polecam zapamiętać sobie słowa Fryderyka Bastiata: ,,Moja wolność kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego człowieka''. Ja się nimi kieruję.
Jeśli chodzi o mnie samego, to jestem wolnościowcem, ale jednocześnie jestem przeciwko demokracji. Demokracja to prosta droga do tyranii większości. Do tyranii - a więc totalitaryzmu. Wbrew tzw. liberalnym demokratom, może istnieć wolność bez demokracji. Ja sam jestem monarchistą, a w razie braku monarchy, zwolennikiem dyktatury. Może to brzmieć dziwnie, ale dyktator to nie zawsze krwawy tyran, to może być po prostu charyzmatyczny przywódca z silną władzą.
Mój ukochany liberalizm to też wolny rynek, najbardziej słuszny i najbardziej uczciwy system gospodarczy, jaki wymyślił człowiek, najbardziej przy tym naturalny. O samym wolnym rynku i kapitalizmie powiedziałem już parę słów więcej w innym poście. A podatki? Jak najbardziej można je zmniejszyć. Tylko trzeba być konsekwentnym i ograniczyć wydatki rządowe do minimum oraz zlikwidować socjal. Ludzie będą szczęśliwsi jak zostanie im więcej pieniędzy w kieszeni i przy okazji, pozbawieni państwowej pomocy, nauczą się odpowiedzialności.
No właśnie, odpowiedzialność. Mamy za sobą tysiące lat tworzenia różnych społeczności, a nadal nie żyjemy w społeczeństwie ludzi odpowiedzialnych. Państwo nadal twierdzi, że wie za człowieka lepiej co jest dla niego dobre. Dlaczego nie pozwolić mu działać (laissez faire!)? Jeśli chce skoczyć z mostu i się zabić? Sprawa jego i jego bliskich. Jego życie. Jeśli chce być ćpunem i nawet zaćpać się na śmierć? Jego prawo. Jeśli chce ryzykować na każdym kroku i narażać się bardziej niż inni ludzie, to czemu mu na to nie pozwolić. Liberalizm zakłada, że każdy człowiek jest odpowiedzialny i wie co robić ze swoim życiem. Nawet jeśli uznajemy coś za głupie i oceniamy to negatywnie. Tylko pozostaje kwestia tej odpowiedzialności. Chcącemu nie dzieje się krzywda. Jak chcesz coś zrobić, to licz się z tym co będzie potem. Chcesz wyjść na ulicę i zabijać ludzi? Proszę bardzo, ale dostaniesz karę śmierci (to niestety nie u nas, ale w paru jeszcze mądrych krajach tak). Każdy człowiek ma rozum, każdy człowiek myśli, każdy człowiek ma prawo działać. Żeby jednak to funkcjonowało w państwie musi być silne prawo. Jasne, mądre przepisy i jednakowe traktowanie przed wymiarem sprawiedliwości.
O liberalizmie można mówić godzinami, mi aż słów brakuje, żeby powiedzieć o nim wszystko i przekazać wszystko co bym chciał. Cały w zasadzie program liberałów najlepiej oddają te dwa piękne słowa: laisssez faire! To taki mój apel do rządzących; pozwólcie ludziom działać, a powstanie coś pięknego. A wy, moje czytelniki, weźcie sobie do serca te trzy słowa: ,,Wolność, własność, indywidualność!''

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Ku pamięci Mistrza w smutną śmierci rocznicę

Mamy 10 kwietnia, cóż to za rocznica? Większość, która kojarzy tę datę powie, że to rocznica katastrofy smoleńskiej. Zgadza się, ale nie o nią mi chodzi. Dość mam tego corocznego burdelu robionego z związku z tym, jakby nie było, tragicznym wydarzeniem. Było, minęło, to nie jedyna katastrofa lotnicza, w której ginie wiele osób. Dziś jest jednak inna rocznica, znacznie dla mnie ważniejsza, niestety jednak, prawie że zapomniana i przyćmiona przez rocznicę katastrofy. Trzynaście lat temu odszedł geniusz, którego wspominam każdego 10 kwietnia. I to jego pamięci poświęcam ten post. I tak, więcej łez mógłbym uronić za tego człowieka niż za prezydenta, który zginął w Smoleńsku.
Domyśleliście się już o kim pisze? Jeśli nie, to potrzymam was chwilę jeszcze chwilę w niewiedzy. Człowiek, którego wspominam był na wskroś ludzki, przepełniony wadami, ulegający nałogom i niedoskonały. Ale jednocześnie genialny, godny miana mistrza. Człowiekiem nie był najlepszym, ale za to poetą - wybitnym. Jak nikt inny ujmował rzeczywistość, wytykał Polakom ich wady i drwił z nich. Był indywidualistą, prawdziwym artystą, którego w pewnym momencie masy przestały rozumieć. I to go chyba bolało najbardziej.
To oczywiście krótka charakterystyka Jacka Marcina Kaczmarskiego, poety, którego na dobrą sprawę odkryłem może z dwa lata temu. Tak jak wspomniałem znałem jego twórczość wcześniej, ale ograniczało się to tylko do jednego aspektu, mianowicie, że była to po prostu przyjemna muzyka do słuchania, o interesującej mnie tematyce. Poznałem go nie z osławionych ,,Murów'' (o których swoją drogą naskrobałem parę słów swego czasu), a z płyty Sarmatia. W tym czasie byłem zafascynowany sarmacką Rzeczpospolitą, a utwory Kaczmarskiego z tej płyty, bardzo pasowały mi do klimatu i po prostu lubiłem ich słuchać. Jednak dopiero po latach odkryłem przesłanie i drugie dno tego albumu. Owe osiemnaście utworów to nic innego jak wielka opowieść o Polakach, której daleko od upiększania.
Po pewnym czasie przestałem się ograniczać do utworów historycznych, zacząłem słuchać bardzo różnych kompozycji i zacząłem po prostu coraz więcej odkrywać i rozumieć. Uwielbiłem go za zmyślne obserwowanie świata i jego ocenę. Pokochałem za indywidualizm i szczerość. Bo taki był Jacek, oceniał ze swojej perspektywy i krytykował. Drwił i ironizował, widział więcej niż inni.
Aż słów mi braknie w tym miejscu; o Kaczmarskim ciężko mówić, nie odwołując się do jego twórczości. A chociaż nie poznałem jej jeszcze całej, to jest tego tyle, że sam nie wiem co tu przywoływać. O Jacku można by napisać książkę... Zresztą książka już powstała, nosi tytuł ,,To moja droga'' i świetnie się ją czyta, polecam bardzo.
Pisałem już o ,,Murach'', tak i czuję, że jest jeszcze sporo utworów, o których napiszę oddzielne posty, żeby poświęcić im należytą uwagę. Teraz jednak wspomnę chyba tylko (jako, że to rocznica śmierci) poetycki testament Kaczmarskiego, noszący tytuł ,,Testament '95''. Kaczmarski wywróżył już na samym początku swoją przyszłość i mimo, że nie było to u kresu życia, to doskonale podsumował wszystko co spotkało go do tamtej pory, a sam testament zakończył niezwykle optymistyczną prognozą. ,,(...) póki słońce świeci/wciąż będą rodzić się poeci''.
Mówię, że optymistyczną, gdyż sam mam niestety znacznie bardziej pesymistyczne podejście co do przyszłości sztuki, mam jednak cichą nadzieję, że spełnią się te słowa Mistrza, a on sam nie będzie ostatnim wielkim poetą.
Te kilka słów, to mój hołd dla jednego z największych polskich artystów. Ja ciszę po nim przeganiam tym kawałkiem prozy, ale może lepiej oddać głos jemu samemu, bo jak to sam napisał w owym testamencie, tyle już wierszydeł spłodził, że jest czym okpić po nim ciszę.
https://www.youtube.com/watch?v=XL_26Xm7yV4

niedziela, 2 kwietnia 2017

Bardziej Rosji nienawidzicie niż Polskę kochacie

Dzisiaj będzie dość aktualny temat. To znaczy, temat ten jest aktualny cały, a i już od dawna chodził mi po głowie, ale w ostatnich dniach miało miejsce wydarzenie, które stało się bodźcem do poruszenia tego problemu akurat teraz. Jak się można domyślić z tytułu idzie o rusofobię. Oj, dzisiaj polecą emocje...
Zanim jednakże przejdę do meritum, to taka mała dygresja: słowa, których użyłem jako tytułu, wypowiedział czołowy polski nacjonalista... Wydawać by się mogło, że to paradoks, ale miał pan Dmowski rację, bo i ten problem dotyka polską politykę dzisiaj.
Polską politykę, a zwłaszcza partie głównego ścieku, łączy właśnie rusofobia. Zwróciliście może uwagę, że w większości innych spraw żrą się, kłócą i nawzajem zwalczają, w tej jednak są zgodni jak jeden mąż? Stopień rusofobii w naszym kraju po prostu mnie przeraża. Naprawdę nie rozumiem tej chorej wrogości wobec Rosji; nic chyba nie podnosi mi ciśnienia bardziej niż kolejne szczucie naszych ''elit'' na sąsiadów ze wschodu.
Zacznę może jednak od tego wydarzenia, które było bodźcem dla powstania tego posta. Ostatnio na Ukrainie, konkretnie w Łucku, ostrzelano polski konsulat z granatnika przeciwpancernego RPG-7. Nie zagłębiałem się od razu w temat, ale gdy tylko zobaczyłem nagłówek, było dla mnie jasne, kto za tym stoi i swojej tezy jestem pewien na 99,9%. Odpowiedź jest prosta: ukraińskie nacjonalistyczne bydło. Łuck jest na Wołyniu, zachodniej Ukrainie, gdzie dość silne są nastroje nacjonalistyczne (łagodnie powiedziane), nie mówiąc o tym, że na całej Ukrainie odradza się banderyzm, a kult bandytów i morderców staje się coraz popularniejszy. Ale o tym szerzej będzie kiedy indziej.
W każdym razie dla mnie odpowiedź była prosta; kto inny mógłby to zrobić na Wołyniu? Zwłaszcza, że ostatnio coraz bardziej nasilają się tam ekscesy, takie jak niszczenie polskich pomników na cmentarzach czy ataki na rosyjskie banki. A co ja słyszę w Faktach w TVN? (Wiadomości nie włączałem, ale tam byłoby pewnie to samo, rusofobię uprawiają obie te stacje.) Że sprawa jest jeszcze wyjaśniana, ale to prawdopodobnie rosyjska prowokacja.
Najpierw wybuchłem śmiechem, ale potem się wkurwiłem. Wkurwiłem się, bo to jest już naprawdę chore. Wszędzie trzeba widzieć winę Rosjan, wszystko jest rosyjską prowokacją, zewsząd otaczają nas rosyjscy szpiedzy i rosyjska V kolumna. A Ukraina jest kryształowo czysta i niewinna; jest ofiarą rosyjskiej agresji, i w ogóle Ukraina jest kochana, trzeba im dawać pieniądze, lizać dupę i stawać w pierwszym szeregu do szczekania na Rosję. Nie jest tak, że nie widzę wad Rosji, ale mam do tego kraju bardzo duży szacunek. Tak samo nie uważam za wroga Ukrainy, ale boję się co może zrobić bydło, podburzone tanimi hasełkami w stylu ''pamiętaj Lasze, że do Wisły to nasze''.
Jako Słowianin nie mogę zgodzić się na rusofobię. Rosjanie to dla nas bratni naród. Nie znam niestety żadnego Rosjanina, ale z tego co wiem, to w rzeczywistości nastawieni są raczej przyjaźnie do Polaków. Tak samo w stosunku do Ukraińców; nie jestem przeciwko jakiemukolwiek słowiańskiemu narodowi; jestem przeciwko szowinizmowi i chorej nienawiści.
Wracając do Rosjan; historia odcisnęła spore piętno na naszych stosunkach, nasza wspólna przeszłość była, mówiąc łagodnie, bardzo trudna. Ciągłe wojny, konflikty, nasza okupacja Moskwy, potem ich rozbiory, nasze powstania przeciwko nim, zesłania, represje, zamachy. Sporo się przelało bratniej krwi po obu stronach, ale nie zmienia to faktu, że i oni i my to bracia z jednej wielkiej rodziny. I chodzi właśnie o to, że jeśli chcemy budować lepszą Polskę, to musimy wyzbyć się rusofobii. Powinniśmy poprawić nasze relacje z Rosją, nie budować ich na tworzeniu napięcia, braniu udziału w nowej zimnej wojnie, a na wybaczeniu sobie krzywd i zacieśnianiu wspólnych więzi.
Jesteśmy tak bardzo do siebie podobni, chociażby lubimy (jak wszyscy Słowianie) sobie wypić. Założę się, że w poważnych rozmowach natury filozoficznej i metafizycznej, jakie zaczynają się po wypiciu dużych dawek alkoholu, Polak dogadałby się z Rosjaninem świetnie. Słowiańska dusza po prostu.
To co nas dzieli to politycy. O ile z rosyjskimi można by się dogadać (oprócz populistycznych głupców, jak Żyrinowski) tak nasi to porażka. Myślących i prezentujących zdrowe podejście jest bardzo niewielu. Nawet ci, którzy uważają się za neutralnych wobec Rosji (Janusz Korwin-Mikke) uważa się nawet za rosyjskich agentów w Polsce. Jest taka choroba, nazywa się mania prześladowcza i polski rząd chyba na nią cierpi. Żeby być dobrym politykiem u nas trzeba być wrogiem Rosji.
Do Rosji mam ogromny szacunek. Przede wszystkim za to, że w dzisiejszym świecie poprawności politycznej i szerokich wpływów mocarstwa zza oceanu, potrafią mieć stawiać na swoim i realizować swoje interesy. U siebie mają muzułmanów podatnych na radykalizację wystarczająco dużo, żeby prowadzić odpowiedzialną politykę wobec nich. Często można znaleźć informacje o Czeczeńcach z rosyjskim obywatelstwem, walczących w szeregach Państwa Islamskiego. W Rosji witani są procesem i tak średnio 10-15 latami w kolonii karnej. Ostatnio Czeczeńcy zaatakowali bazę rosyjskiej armii. Zginęło sześciu rosyjskich żołnierzy. Czy ktoś wygłaszał piękne, acz puste slogany o szacunku dla odmienności kulturowej? Czy ktoś rysował kredą po chodniku? Nie. Żołnierze odpowiedzieli ogniem i zabili wszystkich atakujących. A jeszcze parę miesięcy temu widziałem zdjęcia, na którym na linie ze śmigłowca zwisało kilka ciał martwych islamistów. I tak ten śmigłowiec latał nad wsiami w Czeczeni.
Może trochę za bardzo odszedłem od tematu, ale mam szacunek do Rosji właśnie za zdecydowaną politykę i to, że nie boją się grać na swoich zasadach. I wiecie co? Zamiast Unii Europejskiej o wiele chętniej widziałbym na mapie Europy Unię Słowiańską, może nawet połączoną w przyszłości w Kraj Słowiański. Taki mój neoslawizm, o którym innym razem.
Co tu więcej mówić? Rusofobia to choroba, którą bardzo ciężko jest wyleczyć, zwłaszcza, że objęła już bardzo wielu ludzi. Mieliśmy historię naznaczoną wojnami i wzajemnymi krzywdami, ale powinniśmy wrócić do korzeni. Słowianie są braćmi i nimi pozostaną. Tym bardziej jesteśmy w takim momencie dziejowym, że mamy ogromną szansę na przypomnienie sobie o tym braterstwie. To może być nasz czas, Słowian. Musimy jednak wybaczyć sobie nawzajem krzywdy i zamiast wiecznie rozpamiętywać dawne urazy, stanąć naprzeciw nowym czasom i pokazać, że jesteśmy ich godni. Trzeba budować zamiast płakać na ruinach!
Sława Polsce! Sława Rosji!

sobota, 25 marca 2017

Kapitalizm i socjalizm, czyli o wolności i złu rozprawa

Tymże postem kontynuuje tak trochę pośrednio temat poruszony w poprzednim. Można by spytać co wspólnego z systemami gospodarczymi ma post o rewolucjach i ich szkodliwości. Oba te tematy łączą się jednak ze sobą, gdyż rewolucjonistów wiodą często idee socjalistów. Nie słyszałem jeszcze o rewolucji prowadzonej przez kapitalistów; to zresztą rewolucjoniści nazywają kontrrewolucją.
Ludziom, którzy przystępują do rewolucji nie podoba się, że są ludzie bogatsi od nich, panują nierówności, a część żyje po prostu lepiej. W swojej naiwnej ideologii chcieliby zlikwidować bogaczy i porozdzielać ich majątki, żeby każdy miał po równo. No cel wzniosły, nie powiem, z pewnością wyeliminowałoby to niektóre problemy, które istnieją w kapitalizmie, jednakże stworzyłoby o wiele więcej nowych. Jeśli wszyscy mieliby być sobie równi to kto by zajmował się chociażby tym podziałem bogactwa? Równość wszystkich jest niemożliwa, zawsze musi być ktoś kto będzie nadzorował innych i kto będzie sprawował funkcję nadrzędne. Zamiast zdrowego systemu bogatszych i biedniejszych istniałby system równych i równiejszych. Pytam się, co jest bardziej sprawiedliwe? System pierwszy, w którym biedniejszy może się dorobić i dołączyć do grona tych bogatszych? Czy może system drugi, w którym równiejsi trzymają władzę między sobą i do swojego grona dopuszczają nielicznych spośród równych jednocześnie karmiąc ich propagandą i mówiąc, że robią wszystko dla ich dobra?
Moje myślenie jest proste, bo i sprawa nie jest skomplikowana. Lepszy i bardziej sprawiedliwy jest oczywiście pierwszy system. Kapitalizm to po prostu wolność, a socjalizm i różne jego odłamy to mniejsze lub większe jej ograniczenia - w konsekwencji zniewolenie. Nie uznaję w tej materii kompromisów i systemów pośrednich, tzw. trzeciej drogi. Po prostu wybiera się wolność, albo zło.
Ja wybieram wolność. To właśnie dzięki kapitalizmowi ludzie dokonali najlepszych wynalazków, świat rozwinął się dzięki kapitalistom i liberalnej gospodarce. Wielki kraj jakim są Stany Zjednoczone został założony przez ludzi, dla których liczyła się przede wszystkim wolność. Budując kraj na fundamencie wolności stworzyli państwo, które dziś jest jednym z najważniejszych na świecie supermocarstw. Rzecz jasna, gdyby w Stanach był kapitalizm przez cały czas jak istnieją, to nawet Chińczycy nie mieliby szans Stanów dogonić. Niestety tak od około stu lat ojczyzna wolności jest co jakiś czas zabijana przez mniejsze bądź większe dawki etatyzmu i socjalizmu. Na całe szczęście zapowiada się na ograniczenie tego jadu.
Innym przykładem państwa, w którym liberalna gospodarka dała świetne efekty jest Chile pod rządami generała Pinocheta, jednego z lepszych dyktatorów. Za jego rządów Chile dwa razy przeżyło cud gospodarczy, raz na początku po obaleniu socjalisty Alende, drugi raz, gdy trzeba było naprawiać gospodarkę po tym jak nie wyszedł bodajże jedyny etatystyczny pomysł jaki zastosowano w tym kraju - państwowa regulacja kursu waluty. Wiadomo, że błędy się zdarzają, dowodzi to przy okazji tego, że nawet jeden etatystyczny pomysł może być szkodliwy i wpędzić w kłopoty całą gospodarkę. Na szczęście jednak po uwolnieniu kursu waluty w parę lat Chile wróciło z powrotem na drogę rozwoju, na której utrzymało się do dziś.
Nie można być za wolnością nie będąc za kapitalizmem. Co by przyszło człowiekowi z życia w państwie, w którym ma nawet swobodę wypowiedzi, organizowania stowarzyszeń, protestów i innych i nie jest inwigilowany przez służby jeśli nie może w nim swobodnie działać (w sensie gospodarczym)? Takie państwo NIE jest państwem wolnym.
Wracając jeszcze do socjalizmu; jak to powiedział Stefan Kisielewski ,,socjalizm bohatersko pokonuje problemy nieznane w żadnym innym systemie''. Socjaliści muszą tworzyć ciągle problemy, które będą rozwiązywać tym samym pokazując ciągle społeczeństwu, że robią coś dla tego społeczeństwa; w kapitalizmie rząd po prostu nie wtrąca się do gospodarki i pozwala ludziom działać. I to jest najważniejsze.
Socjalistami kieruje utopijne założenie (zresztą cały socjalizm to nieosiągalna utopia) że ludzie pracując będą działać dla dobra wspólnego, wspólne będą środki produkcji i efekty pracy. Jeśli chce się, żeby ludzie byli równi to powinni dostawać też jednakową płacę za wykonanie pracy. No, ale wiadomo, że jedna praca jest bardziej wymagająca, a inna mniej, więc jaki ma sens dawanie takich samych wynagrodzeń za różną pracę? Nielogicznym jest, żeby robotnik, który nosi cegły na budowie dostawał tyle samo ile architekt, który zaprojektował ten budynek. Nierówności są więc naturalne. No i z jakiego powodu ktoś kto wykonuje ważniejszą pracę ma się starać pracując jeśli dostanie za to i tak tylko tyle ile prosty robotnik? Nie ma on żadnej motywacji (powiedzmy sobie szczerze, tylko niewielki odsetek ludzi da się skusić myśleniem o dobru całego społeczeństwa), a zatem nie będzie się starał. Po co też wynalazcy z fabryk państwowych mają wymyślać nowe rzeczy? Na wolnym rynku sama konkurencja wymusza innowacyjność i tworzenie nowych wynalazków.
Liberalizm i kapitalizm są skrajnie indywidualistyczne i w tym leży ich wielkość. Nie jest to utopia, a czysty realizm i operuje na człowieku takim jaki jest, ze świadomością o jego naturze. Człowiek to egoista, który dba przede wszystkim o siebie i swoich bliskich. Celem pracy jest maksymalizacja zysków i uzyskiwanie określonych korzyści. Każdy człowiek pracuje na swój rachunek, działa dla siebie; za pracę zdobywa pieniądze, potrzebne mu do realizacji innych celów. Praca nie jest więc celem, a środkiem do uzyskania konkretnych celów.
Społeczeństwo to ogół takich właśnie ludzi - egoistów i indywidualistów, których interesuje ich własny dobrobyt. Paradoksalnie to właśnie w takim świecie powstanie najwięcej wynalazków i nowych technologii, to tam ludzie będą żyli najlepiej. Jeśli konstruktor samochodów wymyśla nową lepszą wersję samochodu to robi to po to, żeby czerpać zyski ze sprzedaży. Skutkiem tego jest to, że ludzie będą jeździli lepszymi samochodami. Przykład prosty, ale dobitnie pokazuje to, że kapitalista działając dla siebie tworzy coś dla wszystkich. I to jest właśnie piękno tego systemu. Nie sztuką jest wymuszać myślenie społeczne i pracę na rzecz abstrakcyjnego ''dobra wspólnego''. Sztuką jest kapitalizm - wykorzystanie naturalnego ludzkiego egoizmu na rzecz tworzenia czegoś co daje korzyść innym ludziom. A najpiękniejsze jest to, że żeby to osiągnąć państwo nie musi regulować gospodarki, a tylko pozwolić ludziom działać. Resztę zrobi niewidzialna ręka wolnego rynku, wszystko się samo ureguluje; naturalnie.
Długi post, ale ja ten temat poruszyłem tylko odrobinę. Nie powiedziałem przecież jeszcze ani słowa o zasiłkach i polityce socjalnej. Dość tutaj rzec, że zasiłek psuje człowieka. Nie da się wyczerpać tematu, mądrzy ludzie piszą całe książki na ten temat. W związku z tym, że tak naprawdę dopiero zacząłem temat, pojawi się na pewno jeszcze kilka postów o podobnej tematyce.
No to moje drogie nieliczne czytelniki - co wybieracie? Wolność czy może zło i niewolę?

niedziela, 26 lutego 2017

A jak panów wyrżniemy, to (nie) powstanie lepszy świat...

Nie mogłem za cholerę znaleźć dobrego cytatu na tytuł, toteż sam odpowiedni tytuł wymyśliłem. Ciekawe, kto po samym tytule już się domyśla o czym będzie post. A będzie on o bardzo krwawych wydarzeniach, którym przyświeca bardzo szczytny cel. Już się domyśliliście? Chodzi rzecz jasna o rewolucje, Sam pomysł na naskrobanie paru słów na ten temat przyszedł mi po poznaniu ,,Nie-boskiej komedii'', która już wtedy w jasnych słowach dużo prawdy o rewolucji mówiła.
Kiedyś pałałem wręcz bezkrytycznym podejściem do ideałów rewolucyjnych i samych rewolucji, później jednak przejrzałem na oczy i zobaczyłem, co za każdą rewolucją stoi...
A z czego w ogóle wynikają rewolucje moi drodzy? Z niezadowolenia olbrzymich mas ludzkich, na ogół biednych i słabo zarabiających, którzy chcieliby równości, a przyczynę swoich problemów widzą w bogactwie innych, Fakt, wielu ludzi dorabiało się na wyzysku biednych, ale nie było to regułą, ani tym bardziej powodem, żeby mordować bogatych.
Rewolucje mają zazwyczaj szczytne założenia i piękne hasła. Bo któż by nie poszedł walczyć za ,,wolność, równość, braterstwo''? Któż by nie obalać starego ładu w imię wolności? Ta ''wolność'' ma jednak krew na rękach i bardzo szybko może stać się tyranią; często nawet gorszą od poprzedniej. Rewolucjoniści mają założenia, z większością, których się naprawdę zgadzam. Problem z nimi polega jednak na tym, że wierzą także w utopie. Pozostają w złudnym przekonaniu, że wystarczy obalić stary porządek, że wystarczy zniszczyć to co jest, a na pewno będzie lepiej. No dobra, można zniszczyć wszystko co jest. Ale co potem?
Na czym budować nowy świat? Cytując ,,Mury '87'' Kaczmarskiego: ,,Jakże gnijącym gruzem grzebać stary świat,/Kiedy nowego nie ma czym - i na czym - stawiać?'' To są najważniejsze pytania, jakie należy sobie zadać zanim rozpęta się burzę, której potem nie sposób cofnąć. Rewolucja w takim wymiarze jest tylko destruktywna, a w żaden sposób konstruktywna. Jeśli chce się coś zmieniać, to trzeba mieć na to jakiś plan, a nie tylko liczyć, że wszystko będzie dobrze, jeśli pozbędziemy się tego co jest.
Czym innym jest zamach stanu, który zazwyczaj jest działaniem całkowicie przemyślanym i stoją za nim ludzie z konkretnym planem, którzy wiedzą czego chcą, a zależy im na pozbyciu się tylko osób, których trzeba się pozbyć, a nie bezsensownej rzezi tzw. ''wrogów ludu''. Chociaż też i nie wszystkie zamachy stanu są dobre. Ale to już trochę inny temat, z pewnością jest to alternatywa lepsza niż rewolucja. Wróćmy jednak do rewolucji.
Czym kończą się rewolucje? Co się dzieje, gdy rewolucja obala system i powiedzmy wygrywa? Z początku jest oczywiście wszystko dobrze, wszyscy się cieszą, wierzą, że teraz już na pewno będzie lepiej. I wtedy właśnie zaczynają się krwawe igrzyska. Masowo giną, ścinani, rozstrzeliwani ''wrogowie rewolucji''. A czy po tym nastaje równość? Otóż nie, bo spośród tego chaosu i zamętu wyłania się nowa arystokracja, nowa elita, która jak tylko dorwie się do władzy, to już nie będzie chciała jej oddać, a wszystko co będą robić będą usprawiedliwiać ''dobrem rewolucji''. Naprawdę, już chyba większy mam szacunek do tyranów, którzy swej tyranii nie ukrywają niż takich, którzy mordują tysiące i usprawiedliwiają to walką o dobro innych.
Spójrzmy w historię. Z rewolucji francuskiej wyszli jakobini i Robespierre. Ich rządy całkowicie już sprzeniewierzyły rewolucyjne ideały, zmieniając się w jeden wielki rozlew krwi. Jeszcze sam doktor Guillotin, wynalazca ukochanej machiny rewolucjonistów, twierdził, że jego dzieło jest wyrazem postępu ludzkości, bo zabija ,,natychmiastowo, czysto i humanitarnie''. Na takiej gilotynie ścięto Robespierre'a, który sam wcześniej wysyłał na nią ludzi, w tym i Dantona, jednego z rewolucyjnych przywódców... Jak widać rewolucja - tak jak Saturn - własne dzieci pożera...
A rewolucja październikowa? Po nieidealnym caracie nastało kilkadziesiąt lat czerwonych rządów, które przyniosły ofiary liczone w dziesiątkach milionów...
Najlepszym dzieckiem rewolucji francuskiej okazał się Napoleon, który miał plan i w odpowiednim momencie obalił rewolucję i ustanowił Cesarstwo. Ten wielki człowiek, kreowany przez wrogów na tyrana, zrobił to co można było zrobić najlepszego. Nie przywrócił starego ładu, ale i obalił nowy, rewolucyjny, stworzył coś może nieidealnego, ale już z pewnością lepszego, wedle schematu Hegla;:teza-antyteza-synteza.
Wracając jeszcze do rewolucji ogólnie - rewolucja niesie ze sobą mnóstwo niebezpieczeństw. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem rewolucji; tłumaczy to dobitnie historia i ostrzega nas, abyśmy nie popełniali tych samych błędów. Świata na lepsze nigdy nie zmieni motłoch, który krzyczy o wolności mając krew na rękach...

niedziela, 19 lutego 2017

Moralności, dobra i zła krótka analiza

Ten post jest w dużej mierze kontynuacją pewnych problemów poruszonych w poprzednim poście. To w ogóle u mnie cud, że piszę kolejnego posta w tak krótkim odstępie czasu...
Ale nie o to chodzi. Chciałem trochę podywagować na temat moralności oraz kwestii pojmowania dobra i zła. Bo czy w naturalnym stanie człowieka istniało coś takiego jak moralność? Kiedy w ogóle człowiek wymyślił coś takiego jak moralność? I jeszcze ważniejsze pytanie, dlaczego to wymyślił?
Przecież moralność nie była mu potrzebna, najwyżej mogła ograniczać jego naturalne instynkty. Wiadomo, że gdy po ziemi chodził Homo Erectus, to istniały już u niego zaczątki życia społecznego, a więc i moralności. Czy moralność jest tym co czyni nas ludźmi i odróżnia od zwierząt?
Nie sądzę. Bo i można być człowiekiem nie mając moralności (a przynajmniej tego co większość ludzkości uznaje za moralność); jest się wtedy co prawda odrzuconym przez ludzi, ale człowiekiem jest się nadal.
Jednakże ja nie o tylko tym chciałem mówić. Każdy człowiek jakoś tam pojmuje dobro i zło, tak jest. Moje pytanie brzmi jednakże skąd się wzięło takie pojmowanie? Co zadecydowało o tym, że złe jest to, a dobre jest co inne? Bóg?
Ale który Bóg? Może Jahwe, jak powie każdy chrześcijanin (często wypierając się tego imienia) czy żyd? Ale Jahwe był bogiem tylko określonego ludu, wielbiony był tylko od pewnego czasu, nie jest on jedynym bogiem. Jest można powiedzieć tylko cząstką religii tego świata. I to niby ten ''wspaniały'' chrześcijański bóg dał ludziom dobro i zło?
Fakt, pojmowanie tych dwóch pojęć ma związek z religią, jednakże wywodzi się ono z religijnego podejścia, ale pochodzi tylko od człowieka. Jak to już zauważył mistrz Nietzsche: ,,Zaprawdę, ludzie sami nadali sobie wszelkie swe zło i dobro. Zaprawdę, nie przejęli go, ani go nie znaleźli, nie spadło im też ono jak głos z nieba''. Człowiek sam stworzył swoje dobro i zło. Pytanie, które już zadałem, ale zadam i kolejny raz:
Po co je stworzył?
Może człowiek tworząc to i nadając je sobie, chciał oszukać swoją naturę, oszukać samego siebie, że jest lepszym niż w rzeczywistości? Z ludzi zbyt często jednak wychodzi prawdziwa natura, żeby to oszustwo było udane. Tak więc może faktycznie człowiek całą tą swoją moralnością usiłuje nieudolnie oszukać własną naturę? Co to w takim razie mówi o nim samym?
I jak tu się dziwić mizantropom...
Człowiek chciałby wszystko mierzyć wedle schematu, który sam wymyślił, nie inaczej jest z dzieleniem rzeczy na dobre i złe. W genialnej powieści ,,Droga donikąd'', będącej zarazem prequelem jak i ostatnią częścią trylogii stalkerskiej Michała Gołkowskiego, jest to świetnie pokazane w refleksji Miszy na temat tego, gdzie się teraz znajduje i co robi. Moim zdaniem jest to jeden z najmocniejszych i najlepszych momentów w całej trylogii. Było tam nawiązanie właśnie do słów Zaratustry, za pomocą którego wielki Nietzsche przemawiał (a przynajmniej usiłował przemawiać) do ludzi. Chodziło w nich o to, że gdy przestanie się patrzeć na świat, dzieląc rzeczy na dobre i złe, to świat nagle staje się poukładany. Dziwne, co nie?
A może tak właśnie jest. Może trzeba odrzucić sztuczną moralność, może lepiej będzie wrócić do natury? Chyba, że powstrzymanie własnej natury gwarantuje postęp? Ale czy to postęp i zmiana jest najważniejsza? I tak panta rhei, na zmianę otoczenia nie mamy całkowitego wpływu. Pytanie teraz, czy to postęp powinien być priorytetem?
Pozostawię jednak tę kwestię, gdyż jak myślę nie jest ona póki co rozwiązywalna. W każdym razie, to co jest dobrem i złem jest czymś co człowiek sam sobie nadał. Odrzucając sztuczne bariery może ma szansę właśnie powrócić do natury? Bo skąd się wziął człowiek? Czy to faktycznie, błąd uczynił zwierzę człowiekiem jak mówił Nietzsche? Czy w takim razie, idąc za jego słowami, prawda miała tego człowieka uczynić z powrotem zwierzęciem? Kto wie, może jest nam pisane bycie zwierzętami, a teraz tylko oszukujemy swoją naturę, próbując się kreować na lepszych?
Jeśli tak, czy nie jest to żałosne? Postrzeganie wielu kwestii jest relatywne, tak i moralność ludzka jest różna. Kimże więc są ci, którzy sobie uzurpują prawo do głoszenia jedynie słusznej wersji moralności i etyki? Czy nie są to najgorsi, najbardziej niegodni zaufania, najwięksi oszuści? To o kogo konkretnie chodzi, pozostawiam już waszym myślom, ale ufam, że czytają to ludzie inteligentni.
Wracając jeszcze do ,,Drogi donikąd''; pewne rzeczy po prostu są i tyle i błędem jest szufladkowanie ich w kategoriach dobra i zła. Tak jak powiedziałem, jest to typowo ludzkie spojrzenie, a pewne rzeczy są naturalne. Były od początku, są i będą, tak jak naturalna była w ,,Drodze donikąd'' śmierć jednego ze stalkerów. Ona po prostu była.
W tym miejscu chyba skończę. Ku refleksji pozostawię wam to pytanie Nietzschego, które lubię zadawać sobie i innym do przemyślenia. Jedno z najlepszych chyba pytań jakie można sobie zadać.
,,Czy potrafisz sam dać sobie własne zło i własne dobro, i wolę swą zawiesić nad sobą jako prawo?''

niedziela, 12 lutego 2017

Tramwaj

Długo zbierałem się do napisania kolejnego posta, bo i ciężko szło mi pisanie o czymś tak, żeby to trafiło tutaj. W innej formie pisania nie próżnowałem, chociaż i tak sporo jeszcze przede mną do napisania.
Tytuł posta jest dość dziwny, ale i sam post będzie specyficzny. Pomysł na niego przyszedł mi do głowy dzisiaj, gdy słuchałem Rewizji, a konkretnie utworu ,,Tramwaj''. Żeby była jasność o czym będę pisał daję tutaj na początku linka do utworu: https://www.youtube.com/watch?v=0wLX4ePq28w
Ten utwór (jak i parę innych z tego krążka) zmusza do pewnych refleksji, do pewnego zastanowienia się nad samym sobą i nad tym jakim się jest. Zwłaszcza refren daje pewnego kopa mózgowi i porusza myślenie:
,,Czy zastanawiałeś się
Co byś zrobił, gdybyś mógł
Bezkarnie zabijać
Gdybyś był jak Bóg?''
No właśnie, co bym wtedy zrobił? Co Ty byś wtedy zrobił?
Wiecie co? Ja pewnie bym z tego skorzystał. Zwłaszcza, gdybym mógł robić to bezkarnie. Jeśli nie masz świadomości, że zostaniesz za dany czyn ukarany, jeżeli nie ma żadnych barier zewnętrznych to jakie wtedy pozostają ograniczenia? Jedynie moralność i sumienie - ograniczenia wewnętrzne, które są relatywne. A jeśli jesteś bezkarny, a w dodatku masz w tym czynie jakiś cel? To co stoi na przeszkodzie, żeby to zrobić?
Tak bym zapewne wtedy działał. Nie silę się, żeby kreować się na cudownego, wspaniałego człowieka. Jestem po prostu ludzkim człowiekiem - ale człowiekiem myślącym.
Możliwość bezkarnego zabijania to władza. O wiele prawdziwsza władza niż to co ma każdy teraz, czyli możliwość zabijania. Gdy jesteśmy bezkarni, gdy znikają bariery i ograniczenia, to wtedy dopiero zaczynamy widzieć naszą naturę i dostrzegamy to jacy jesteśmy.
Przypomina mi się książka ,,Moskal'' Michała Gołkowskiego oraz przytoczone w niej słowa Stalina o tym, że to nie władza psuje ludzi, ale to zepsuci ludzie ciągną do władzy. A może ci ludzie psują się w czasie tego? Albo może mając władzę ujawnia się u nich, prawdziwa natura parszywych istot jakimi są. A może lepiej powiedzieć, jakimi jesteśmy też my; bo należymy przecież do tego samego gatunku. Wychodziłoby z tego, że tak naprawdę to ludzie są zepsuci od samego swojego początku, z samej definicji.
To wszystko co ich teraz ogranicza, to moralność, sumienie, zasady, normy, prawo. Nazwijcie to jak chcecie, ale to wszystko jest wytworem samego człowieka, który po trochu usiłuje oszukać swoją naturę.
Wracając jeszcze do ,,Moskala''; nie dziwię się szanownemu autorowi, który powiedział, że nie zniósłby drugiej takiej książki i uświadomił sobie w pewnym momencie, że mógłby żyć jak Artur Wiktorowicz. Bezkarnie zabijać i mieć władzę.
Tak jak powiedziałem, myślę, że pewnie zachowałbym się podobnie, nie chcę oszukiwać samego siebie, ani kogokolwiek innego kto to czyta.
I tak, to wszystko wyszło ze słuchania jednego dobrego, punkowego kawałka. Tramwaj jest w nim tylko symbolem, czymś co poruszyło wyobraźnię i było motorem do pomyślenia nad sobą. Tak na marginesie, cenię sobie takie właśnie tramwaje, sytuacje, które sprawiają, że myślę o rzeczach, o których w innych przypadkach bym nie pomyślał. Bo ,,tak się właśnie zaskakuję i na nowo poznaję, gdy na chatę wracam nocnym tramwajem''.

wtorek, 3 stycznia 2017

Przyszłość? (Przeszłość)

Witam w nowym roku, po znowu długiej przerwie. Aż nie chcę obiecywać większej częstotliwości postów, bo nie wiem jak z tym będzie, a nie lubię rzucać pustych obietnic.
Piękny obrazek, nie sądzicie? No może parę rzeczy należałoby na nim poprawić, parę symboli przesunąć, coś jeszcze dodać, ale mniejsza z tym; to tu nie jest najważniejsze. Chodzi o przesłanie. A ono jest całkiem proste: Starzy Bogowie nie zostali zapomniani. Mimo tego, że nie widać tego jakoś szczególnie mocno, nie wychyla się to na pierwszy plan, ale to da się zauważyć i to ma miejsce. Ludy Europy pamiętają jeszcze swoich pierwotnych Bogów, tych, z którymi przybyli na swoje ziemie. W Reykjaviku budują świątynię Odyna, u nas są plany powstania dwóch kącin i prowadzone są zbiórki pieniędzy.
Nie jest nas jeszcze wiele, ale coraz więcej. I coś czuję, że będzie więcej. W Europie (zwłaszcza zachodniej) nastąpił ogólnie mówiąc kryzys wartości. Kryzys cywilizacji, a w zasadzie rozkład, o czym pisałem już dawno. Europejczycy szukając jakichś uniwersalnych haseł, żyjąc utopijnymi pomysłami, tworzonymi w głównej mierze przez lewicowców, gdzieś tam zaczęli powoli zatracać swoją tożsamość. Teraz w dobie napływu islamu do Europy i moralno-cywilizacyjnego rozkładu, niektórzy próbują usilnie odwoływać się do chrześcijańskiej tradycji i cywilizacji. Ale trochę na to za późno...
Ci którzy przybywają do Europy to ludzie z wiarą, którzy nie muszą szukać zatraconej tożsamości, bo oni (co by o nich złego nie mówić) bardzo mocno się jej trzymają. W Europie zachodniej kościoły pozmieniano miejscami w sklepy, bo nikt do nich nie przychodził. Ta religia, na której opiera się fundament współczesnej cywilizacji europejskiej, odchodzi w zapomnienie. I jak w takiej sytuacji nie ulec hordom ludzi silnie się trzymających swojej kultury i wiary?
Nie nawołuję tu jednak do powrotu do chrześcijaństwa, bo moim zdaniem ta religia nie ma wpisanej w siebie siły. Nadstawianie drugiego policzka to nie jest dobre zachowanie nigdy. Może to jest dobry moment, Europo, żeby spojrzeć wstecz? Tam bardziej wstecz za chrześcijaństwo, zaczerpnąć z dawnych religii. Z tych pradawnych i pierwotnych, moim zdaniem najlepszych i najprawdziwszych dla ludów Europy.
Chrześcijaństwo, przybyła z Bliskiego Wschodu, uniwersalistyczna religia, osłabiła potęgę Cesarstwa Rzymskiego i przyczyniła się do jego upadku. Osłabiła pogański duch Rzymian i faktycznie, Galilejczyk na pewien czas zwyciężył, parafrazując cesarza Juliana Apostatę. Ale w ludach, które potem przyjęły chrześcijaństwo, był jeszcze trochę pogański duch, im bardziej na północ i wschód, tym mocniejszy. Oczywiście, średniowiecze to czas bezsensownych wojen religijnych, często dyktowanych jeszcze politycznie, ale sporo było jeszcze miejsc, do których chrześcijaństwo dotarło bardzo tylko powierzchownie.
Ja w każdym razie nawołuję do tego, żeby spojrzeć naprawdę wstecz, cofnąć się do tych właśnie czasów silnej pogańskiej Europy. Oczywiście nie odrzucam tutaj spuścizny i zasług chrześcijaństwa na wielu polach, niemniej jednak nie mogę patrzeć na nie bezkrytycznie jak robi to wielu; a ja błędów, krzywd, wypaczeń i zła widzę wiele. Ale to jest osobny temat.
Dobrze byłoby wrócić do tego co dawało nam kiedyś siłę... Nasze religie niby się różnią, ale z drugiej strony, wszystkie wyrosły z jednego pnia i są sobie bliskie; na pewno są sobie wzajemnie bliższe niż chrześcijaństwu. Bo może to właśnie tam się kryje to co uratuje tożsamość Europejczyków w tych czasach? Ten prastary duch, pradawna siła, starzy Bogowie, którzy nie stronili od walki i nie nadstawiali drugiego policzka.
Wyjaśnia się też przy tym tytuł posta. To takie moje zwrócenie uwagi, że aby patrząc i idąc w przyszłość przypomnieć sobie o przeszłości, nawet tej zamierzchłej i może tam odnaleźć, coś co da dziś siłę, aby przetrwać. Bo wiadomo, Europa nie upadnie z dnia na dzień, ale ten proces się już zaczął. A to od nas, milionów Europejczyków zależy jak ta Europa będzie wyglądać.
Starzy Bogowie nie zostali zapomniani!