czwartek, 3 maja 2018

Jest taka osoba...

Dzisiejszy post będzie trochę przerwą od Stalkera, ale do nich jeszcze na pewno wrócimy, bo jesteśmy dopiero w połowie opowieści (a może bliżej, może dalej? w Zonie nic nie jest proste i łatwe do opisania :P). W każdym razie będzie to post niecodzienny. Chciałbym poświęcić go bardzo ważnej dla mnie osobie, bez której nie byłoby wielu rzeczy w moim życiu.
Dzięki niej nie porzuciłem pisania bloga, nie porzuciłem pisania w ogóle, nie przestałem dopieszczać powieści. Może samego pisania to bym nie porzucił, ale również dzięki niej znajduję motywację, żeby wciąż to robić. Ta osoba pojawiła się w moim życiu cztery lata temu i sporo w nim pozmieniała. Ale zdecydowanie na to nie narzekam, jestem teraz zupełnie inną osobą i nie wiem jak wyglądałoby moje życie, gdybym jej nie spotkał. Mógłbym naprawdę długo pisać o wszystkim, co jej zawdzięczam.
A co mogę powiedzieć o niej samej? Jest niewysoka, ale wielka duchem. Uwielbiam jej uśmiech i jej śmiech. Ma bardzo dobre serce dla innych ludzi; często nawet za dobre. Jest po prostu dobra i kochana. Ma w sobie dużo życzliwości i ciepłych uczuć. Potrafi dostrzegać piękno, tam gdzie wielu go nie widzi, do tego ślicznie maluje.
I chociaż rzeczywistość jest pełna zmienności, chaosu i, jak to określił Nietzsche, samozwątpiałości, to wierzę, że udało mi się złapać coś stałego, coś dla czego warto się poświęcić i przede wszystkim kogoś, dla kogo warto żyć.
Życzę każdemu, komu warto czegoś takiego życzyć, żeby miał taką właśnie osobę, żeby spotkał takie swoje szczęście, jakie spotkałem ja. Dzisiaj Twoje urodzinki, wszystkiego najlepszego kochanie! Bądź zawsze szczęśliwa i radosna!
P.S. Do Stalkera oczywiście wrócimy niebawem, ale to raczej dopiero jak napiszę maturę z polskiego, a do tego już bardzo blisko.

czwartek, 26 kwietnia 2018

Szczęście dla wszystkich za darmo! I niech nikt nie odejdzie skrzywdzony!

I oto mamy 32 rocznicę katastrofy w Czarnobylu. Najlepszy moment, żeby poświęcić parę słów więcej uniwersum Stalkera. Długo się zbierałem do tego posta, bo nie wiedziałem w zasadzie o czym w nim pisać. Czy tylko o ,,Pikniku na skraju drogi'' czy może połączyć to z filmem Tarkowskiego. Ostatnio oglądam w częściach film, żeby sobie go trochę odświeżyć. Stwierdzam jednak, że lepiej będzie nie łączyć go z książką, bo to jednak nie są dwie takie same historie i lepiej będzie podzielić im osobne wypowiedzi.
,,Piknik na skraju drogi'' powstał w 1972 roku, czyli 14 lat przed katastrofą, więc tak jakby nie miał z nią wiele wspólnego, ale razem z nią stał się podstawą do powstania uniwersum. W książce braci Strugackich mamy też Strefę, albo, jak wolę mówić z rosyjska, Zonę. Krótko opiszę fabułę: Ziemię odwiedzili obcy, o których nikt nic nie wie. Pozostały po nich Strefy Lądowania, czyli właśnie Zony. Zostały one otoczone kordonem, dostęp do nich mają tylko naukowcy. Wchodzą tam także stalkerzy - ludzie, którzy zajmują się wynoszeniem z Zony różnych przedmiotów, które potem sprzedają na czarnym rynku. Głównym wątkiem powieści jest wyprawa stalkera Redricka Shoeharta. Dawniej pracował on dla naukowców badających Zonę, obecnie wchodzi tam nielegalnie.
Redrick to prawdziwy stalker, poszukiwacz, którego od Zony nie odstrasza groźba kolejnego wyroku i pobytu w więzieniu. On bez Zony nie umie żyć, a i Zona odcisnęła piętno w jego życiu - jego córeczka jest podobnym do małpy mutantem. W toku wydarzeń powieści podejmuje on wyprawę po Złotą Kulę, legendarny artefakt, który ma przynosić znalazcy szczęście.
A teraz zastanówmy się chwilę nad tym, o czym ten ,,Piknik na skraju drogi'' tak w zasadzie jest. I czym jest Złota Kula, bo to jest pytanie, na które nie umiem sam sobie odpowiedzieć. Dla naukowców z powieści, trudne do wyjaśnienia jest to, czym w ogóle jest Zona. Jest to coś tak obcego i nieznanego, że przekracza pojęcie najtęższych umysłów świata, które snują jedynie domysły i hipotezy. Według hipotezy jednego z bohaterów, Zona i artefakty mogą być jedynie pozostałościami po krótkim pobycie obcych, zwykłymi śmieciami, które tak naprawdę nie są niczym szczególnym, a ludzie ich nie rozumieją, gdyż są na zbyt niskim poziomie. Tak jak pozostałości po ludzkim pikniku na łące, które są niezrozumiałe dla zamieszkujących ją zwierząt. Zetknięcie dwóch obcych światów.
A może (teraz zaczynają się moje domysły), nie są to zwykłe śmieci, ale coś lepszego, czego po prostu człowiek nie jest w stanie pojąć? Próba kontaktu ze strony wyższej cywilizacji, która nie wiąże się z próbą zniszczenia naszej? Ale może zostawmy hipotezy czym jest sama Zona i artefakty. Przejdźmy do Złotej Kuli. Czytając ,,Piknik na skraju drogi'' byłem już po obejrzeniu ,,Stalkera'' i spodziewałem się, że wątek znalezienia przez Reda Złotej Kuli wyjaśni mi wiele kluczowych spraw. Stało się wręcz przeciwnie, bo Złota Kula pozostawiła w mojej głowie jeszcze więcej pytań.
Cytując Redricka: ,,To po prostu tak, jakby nam z nieba spadły odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie umiemy zadać''. Złota Kula to coś w rodzaju bramy do Absolutu, odpowiedzi na wszystkie pytania. To obcowanie ze świętością, a może tylko z przerażającą prawdą o świecie, której żaden człowiek wcześniej nie zauważył? Z pewnością jest to coś, co przerasta ludzką percepcję. Jedyny stalker, który przed Redem znalazł Złotą Kulę, popełnił niedługo później samobójstwo, gdyż zostawił swojego bliskiego na śmierć. Również Redrick poświęcił życie swojego towarzysza, Arthura Barbridge'a, który musiał zginąć, żeby Red dotarł do celu. Czy Złota Kula to cel, który odbiera człowieczeństwo? Czy może jednak zło leży w człowieku i jego pożądaniu?
Niestety, Strugaccy kończą książkę w takim momencie, że nie wiadomo, jak dalej toczą się losy Reda. Chyba właśnie o to im chodziło, żeby każdy dokończył sobie sam jego historię i sam sobie odpowiedział na pytanie czym jest Złota Kula. Sądzę, że Redrick nawet jeśli poświęcił życie innego człowieka, dla osiągnięcia celu, to nie był on zły, ani nie stał się zły. On poszukiwał nie tyle przedmiotu, co idei.
Sam ,,Piknik na skraju drogi'' to w moich oczach książka właśnie o poszukiwaniu prawdy i o tym jak mało wiemy o otaczającym nas świecie, jak bardzo jesteśmy jako ludzie ograniczeni i mali wobec ogromu Wszechświata. Redrick Shoehart poszukiwał prawdy. I za to powinien być, niczym Faust, nagrodzony. Bo pamiętajcie, że ''Stalkerów wpuszczają do nieba bez kolejki!''

wtorek, 20 marca 2018

Nim wezwała Zona...

Często skupiam się w swoich postach na historii, na wszelkiej maści sprawach związanych z narodem, ludzkością w świecie, który nas otacza i którego jesteśmy częścią. Dziś jednak proponuję wyprawę. I to wyprawę niecodzienną, bo do Zony. Część z was kojarzy na pewno uniwersum S.T.A.L.K.E.R. wykreowane dzięki grze komputerowej. Stalker to jednak coś więcej, u jego genezy leżały kolejno: książka ,,Piknik na skraju drogi'' braci Strugackich, film ,,Stalker'' Andrieja Tarkowskiego i wreszcie katastrofa elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Ale uniwersum to także całkiem współczesne gry i książki.
Ja sam poznałem je od końca. Gdzieś tam zawsze się słyszało o sławnej katastrofie w elektrowni jądrowej, ale nigdy szerzej nie interesowałem się tym tematem. Do czasu, aż zacząłem się interesować literaturą post-apo. Zacząłem od osławionego Metra 2033, a chwilę później sięgnąłem po pierwszą polską książkę w uniwersum Stalkera, czyli ,,Ołowiany świt'' Michała Gołkowskiego. Twórczość Gołkowskiego poznałem parę miesięcy wcześniej, odkrywając cykl ,,Stalowe Szczury''. ,,Ołowiany świt'' został napisany, jak przyznaje sam autor, bardzo topornie, nie jest to książka zachwycająca stylem, jest mnóstwo zbyt długich opisów na kilka stron i miejscami schematyczność fabuły. Mimo wszystko miała w sobie magię świata, który mnie wciągnął. Zacząłem się interesować katastrofą w elektrowni i jej następstwami, a przede wszystkim chłonąć resztę książek Gołkowskiego w tym uniwersum. Dziś mocno się ono rozrosło, Gołkowski napisał cztery książki, przetłumaczył kilka od rosyjskiego ''ojca'' cyklu, Wiktora Noczkina, teraz piszą jeszcze Sławomir Nieściur i Krzysztof Haladyn. Wielu czytelników (ja również) męczy go pytaniami kiedy następny Stalker. No i niedługo wychodzi kolejny Stalker, tym razem autorstwa Joanny Kanickiej. Bardzo jestem ciekawy wejścia do Zony w wykonaniu kobiety.
Książkowa część uniwersum znacznie się rozrosła, trochę słabiej z grami; wielu wieszczy nadejście gry S.T.A.L.K.E.R. 2, ale póki co, po trzech częściach, nie widać na horyzoncie kolejnej. Ja szczerze mówiąc, bardzo mało grałem w gry, toteż najsłabiej znam część uniwersum, którą niektórzy uznają za najważniejszą, bo gdyby nie ona, to nie powstałyby książki, ale gdyby nie kilka wydarzeń z przeszłości to nie byłoby i gier.
Najważniejsza w tym wszystkim jest oczywiście sama katastrofa z dnia 26 kwietnia 1986 roku. Ja jednak nie będę o niej pisał, gdyż nie pamiętam wielu szczegółów (zwłaszcza technicznych), a nie chcę serwować wam kalki z artykułu na wikipedii. Trochę na ten temat poczytałem i przy okazji referatów z przedmiotów ścisłych, staram się robić je właśnie o Czarnobylu. Niemniej jednak zachęcam do zapoznania się z historią katastrofy. Były jednak przed katastrofą rzeczy, które stworzyły Stalkera, jeszcze przed jego właściwymi narodzinami.
Zaczęło się w 1972 roku od książki braci Arkadija i Borysa Strugackich, pt. ,,Piknik na skraju drogi''; na jej podstawie w 1979 powstał film ,,Stalker'' Andrieja Tarkowskiego, jeden z dziwniejszych, trudniejszych i zdecydowanie najlepszych filmów jakie widziałem. Tak więc fabularne podwaliny pod uniwersum Stalkera zaczęły powstawać niewiele później niż powstało miasto Prypeć.
Stwierdziłem, że post mieszczący przemyślenia o książce braci Strugackich, filmie Tarkowskiego i książkach Gołkowskiego byłby zdecydowanie zbyt długi, także niech ten będzie wstępem do dwóch, a może trzech kolejnych postów, ukazujących czym jest Stalker dla mnie.
A nadejdą one niebawem.
P.S. W zeszłym roku długo rozpisałem się o mojej ulubionej playliście z konfederackimi pieśniami. Niestety nie posłuchacie sobie wszystkiego z wybranymi przeze mnie klipami. Z youtuba usunięto ''I'm a Good Old Rebel'', rzekomo za szerzenie nienawiści (żałosne), a ''Dixie Land'', ''To arms in Dixie'' oraz ''Yellow Rose of Texas'' są zablokowane w moim kraju. Aż krew zalewa, mam nadzieję, że są jeszcze dobre, niezablokowane wykonania.

poniedziałek, 27 listopada 2017

Skazani na romantyzm

Tak jak pisałem w poprzednim poście Polacy to naród, który trwa w romantycznym marazmie nieprzerwanie od momentu, w którym w niego wpadł. To co trwa w całym narodzie, trwa też u jednostek. Jest naszym błogosławieństwem i przekleństwem. Ja sam to czuję, mam świadomość bycia romantykiem w wielu znaczeniach tego słowa. Nie wiem jak wielu osobom oprócz mnie są bliskie tego rodzaju refleksje, ale sądzę, że dotyczy to wielu Polaków, także tych, którzy nie są tego świadomi.
Ten post będzie chyba krótszy niż myślałem. Bo co tu dużo mówić, rządzą mną uczucia. Ileż to razy widzę po sobie, jak głos racjonalizmu milknie zagłuszony przez żywą, bijącą moc uczuć. W romantyzmie jest dużo zacnych rzeczy, ale ja nie chcę romantyzmu, który pozostanie nieprzemyślanymi, nieraz głupimi działaniami i rozpaczą. Ja chcę romantyzmu konstruktywnego, który pozwoli iść dalej. Uważam się za romantyka, ale mam świadomość, że jednocześnie nie jestem nim do końca, więcej we mnie z modernisty, a więc neoromantyka. Biorąc pod uwagę czasy, w jakich żyję, być może nawet neoneoromantyka. Jakie czasy, taki romantyzm.
Mój romantyzm często doprowadza mnie do sytuacji, że czuję wszystkie ścierające się we mnie uczucia. Często nie działam racjonalnie, mimo tego, że chcę. O, to jest właśnie wielki problem. Kiedy robi się coś wbrew, temu co się chce. Dlaczego tak jest? A tego to i ja sam do końca nie wiem; chyba siły na to brakuje, woli.
,,Nazywam się Milijon - bo za milijony kocham i cierpię katusze'', chciałoby się chwilami powiedzieć, gdy tak to wszystko czuję. Jestem jaki jestem, trochę w pułapce, ale chyba nadal trzymam się mojej nici Ariadny, skoro zdaje sprawę z sytuacji, w której jestem i widzę miejsce poza nią. Nie mogę powiedzieć, że nie jestem człowiekiem szczęśliwym, bo jestem. Ale uczucia czasem rozpieprzają się wzajemnie od środka. Tak, nie znajduje innego słowa.
Pewnie napisałbym więcej w tym poście, gdybym pisząc go był smutny i odczuwał to właśnie o czym pisałem. Może i lepiej, że piszę go teraz? Nie ma się chyba co nad tym zastanawiać.
Dość powiedzieć, że czuję, że ja, a wraz ze mną inni Polacy jesteśmy skazani na romantyzm i nie potrafimy się z niego wyrwać. Jaka jest więc droga do przerwania chocholego tańca? Spójrzmy jak to wyglądało w ''Weselu''. Taniec tworzyli poszczególni bohaterowie, a więc osobne charaktery, inne osobowości. Żeby doszło do wyzwolenia narodu z romantycznej mentalności, potrzeba najpierw wyzwolenia jednostek. Gdy jednostki zmienią myślenie, dopiero wtedy będzie można mówić o zmianie narodu. Bo to nie zacznie się od góry; żeby coś działało na szczeblu narodu musi działać na szczeblu jednostek. Chciałbym, żeby znalazła się we mnie w końcu taka siła, która pozwoli przezwyciężyć moje osobiste słabości i wyzwolić z romantycznego jarzma. Gdy stanie się tak o mnie i u innych, potem u całego narodu, dopiero będziemy mogli mówić o wyzwoleniu.
P.S. Tak jeszcze chciałem dodać parę słów tytułem zakończenia. Wiem, że w tych dwóch postach bardzo mocno jechałem po polskim romantyzmie. Jednak przyznaję, że lubię romantyzm za wiele jego cech, jestem romantykiem również w pozytywny sposób. Tak jak napisałem, nie jestem romantykiem tak do końca, bo nie wystarcza mi on, chcę czegoś więcej. Potrafię widzieć jego wady i wytykam je, bo chcę iść dalej, odrzucić słabości, bycie ''Chrystusem'' cierpiącym za wszystkich. Chcę twórczej mocy. Widać ludziom mojej epoki nie wystarczy już romantyzm, chcą iść dalej. A może czuje to tylko garstka ludzi? Niemniej jednak w tym widzę cel - trzeba odrzucić słabości, przestać narzekać, tylko działać, tworzyć piękną rzecz.

niedziela, 29 października 2017

Znów jeden za miliony, rękami aż dwiema?

Trochę mnie tu nie było, ale prawdę mówiąc, długo nie potrafiłem nic napisać, nie wiedziałem co napisać, jeszcze w międzyczasie skupiałem się na pisaniu niedawno skończonej powieści. W końcu naszło mnie, żeby napisać posta na temat, który dawno już chodził mi po głowie. I jest on, jak sądzę, bardzo ważny, choć może być kontrowersyjny dla nas, dla Polaków. Uderzę dziś w jeden z największych mitów rządzących Polakami, tzn. w polski mit romantyczny. Inaczej mówiłbym o tym nie będąc Polakiem, ale z racji mojej narodowości, jest to temat tragiczny, wręcz w dramatyczny sposób.
My, Polacy jesteśmy romantykami, pogrążonymi w dziesiątkach lat narodowego męczennictwa i cierpiennictwa. Zakochanymi w romantycznych powstaniach, w beznadziejnej walce za wszelką cenę. Nasz naród wpadł w romantyczną pułapkę, z której nie jest w stanie się wyrwać. Wystarczy przyjrzeć się naszej historii, zwłaszcza od momentu kiedy utraciliśmy niepodległość. Pierwszą nadzieję przyniósł Napoleon, urastający do rangi boga-wyzwoliciela. Trzeba jednak pamiętać, że Księstwo Warszawskie było dla niego bazą wypadową, kolejnym źródłem żołnierzy, następnym zależnym od niego państewkiem. On sam był najwyżej półbogiem, który uległ ludziom, bo popełniał błędy. I oto pierwsza zawiedziona nadzieja.
Potem przyszedł listopad 1830 roku, nasze pierwsze powstanie. Wywołane w szalony sposób, mające na początku wygląd jednowieczorowej awantury, przerodzone w regularną wojnę. To jeszcze mogło się udać; tutaj zawinili przede wszystkim nieudolni dowódcy i brak międzynarodowego wsparcia, klęska nie była efektem romantycznego ducha. A gdzie szukać romantycznego rodowodu listopadowego zrywu? W ,,Konradzie Wallenrodzie'' Mickiewicza. Oczywiście nie była to jedyna przyczyna wybuchu powstania, lecz z pewnością wpłynął na spiskujących podchorążych. Zresztą powiedział o tym Ludwik Nabielak, jeden z owych podchorążych: ,,Słowo stało się ciałem, a Wallenrod - Belwederem''. Upadek powstania i jego konsekwencje miały większy wpływ na romantyzm Polaków niż same wydarzenia powstania. Bo co zostało w pamięci Polaków po klęsce?Szaleńczy zryw podchorążych, zdobycie Warszawy, reduta Ordona, a potem patrioci zsyłani na Sybir, cierpiący za miłość do ojczyzny.
Pierwszy etap narodowego cierpiennictwa za nami. Pamięć o męczeństwie została w narodzie, który przekazał ją kolejnemu pokoleniu. I oto przychodzi koniec lat 40. XIX wieku, Europę ogarnia Wiosna Ludów, wydawać by się mogło, że idealny moment na rozpoczęcie powstania. Niestety powstania na szerszą skalę nie ma. W zaborze pruskim powstanie upada wraz z upadkiem pruskiej wiosny, w carskiej dzierżawie powstania nie ma. Nie wiem zbyt wiele o tych czasach, ale podejrzewam, że musiała być w Polakach pamięć jeszcze o skutkach nieudanego powstania listopadowego, w końcu minęło niespełna osiemnaście lat. Jednak wystarczyło, żeby minęły trzy dekady, żeby narodziło się i dorosło nowe pokolenie, chcące zbrojnej walki, niesione na ikarowych skrzydłach romantyzmu.
No i wybucha, absolutnie nieprzygotowane, bezsensowne, bez większych szans na powodzenie, pozbawione pomocy, ale za to heroiczne, romantyczne, brawurowe powstanie styczniowe. Wywołane w momencie, w którym poza nielicznymi ochotnikami nikt nie chce Polakom pomagać, nikt nie ma w tym interesu. W powstaniu pojawiają się sztandary z hasłami ''za wolność naszą i waszą'', bo przecież Polska wybrana jest przez Boga, żeby zbawić wszystkie narody. A po powstaniu kolejna fala represji, zsyłek i surowych kar. Drugie już pokolenie wykrwawione romantyczną walką. Wtedy też na polski grunt wchodzą pozytywistyczne idee. Ale Polacy nie potrafią być pozytywistami, oni są już romantykami i romantykami pozostaną. Spójrzmy w literaturę; nawet bohater czołowej pozytywistycznej powieści - Stanisław Wokulski z ,,Lalki'' jest romantykiem, noszącym z wierzchu cechy pozytywisty. Już wtedy Polacy nie potrafili wyjść z romantycznej pułapki.
Kolejne dekady upłynęły bez narodowych powstań (nie mówię tu o rewolucji 1905 roku, gdyż ta miała podłoże ideologiczne, a nie narodowe i była szersza niż tylko tereny polskie). Co było dalej, wiemy. I wojna światowa, mocarstwa wzięły się za łby, zaborcy upadli, a Polska wybiła się na niepodległość. Jedna z rzeczy, która najbardziej się udała Polakom w całej ich historii. Po zaledwie dwudziestu latach niepodległości romantyczna dusza znów daje o sobie znać. Minister Beck unosi się honorem w sławnym przemówieniu. Po kilku miesiącach wychodzi z tego wojna, jak wiadomo, przegrana. Zawodzą nas sojusznicy (kolejna część męczeństwa) i cały kraj dostaje się pod okupację.
W 1944 wybucha powstanie warszawskie, zbiorowe, masochistyczne już chyba, rozpaczliwe samobójstwo. Takie powstanie styczniowe po 80 latach. Tym bardziej jeszcze bardziej nieprzygotowane i bez szans na zwycięstwo. I znowu najszczerzej oddani narodowi ludzie przelewają swoją cenną krew w beznadziejnej walce. Gdy kończy się wojna nastaje nowa, czerwona władza. Do walki stają kolejni romantyczni bojownicy - żołnierze wyklęci. Ci znowu biją się, mimo świadomości, że ich walka jest i tak skazana na porażkę.
Potem, mniej więcej co dziesięć lat lała się polska krew, przelewana przez komunistyczną władzę. Skończyła się walka w sensie dosłownym, ale pozostało męczeństwo. Obecnie mamy niepodległość, ale nie znaczy to, że przestaliśmy być romantykami. Większość Polaków nadal myśli, że w polityce należy się kierować odrealnionymi sentymentami, a najhuczniej świętowane rocznice to najczęściej rocznice klęsk. Z takim podejściem jesteśmy skazani na wieczne powtarzanie naszej historii. Mistrz Wyspiański nie miał chyba niestety świadomości jak długo będziemy tańczyć chocholi taniec. Może na chwile wyrwaliśmy się z niego w 1918, ale zaraz potem znowu wpadliśmy w oniryczny marazm, tak jakby nic się nie stało.
Te wszystkie rozważania dotyczyły całego narodu polskiego w ujęciu historycznym, w kolejnym poście zajmę się tym jak romantyzm wpłynął na Polaków jednostkowo, bo to temat na osobną, wypowiedź.
P. S. Tytułem posta uczyniłem słowa z wiersza ,,Ojczyzna chochołów'' Kazimierza Wierzyńskiego, moim zdaniem jednym z utworów najlepiej mówiących o romantyzmie Polaków.

wtorek, 29 sierpnia 2017

Dźwięki z Południa

Przy okazji pisania postu o wojnie secesyjnej i Konfederacji obiecałem, że napiszę też posta o pieśniach konfederackich. Oto i on. Nie napiszę o wszystkich utworach jakie można znaleźć, ale o kilkunastu moich ulubionych. Na sam początek link do mojej playlisty na youtubie, gdzie znajdziecie je wszystkie w tej właśnie kolejności.
https://www.youtube.com/playlist?list=PLCCq8UQrdIt1jgAVO-mC6RGl_o8hapEUW
Przy okazji zaznaczam, że nie jestem fanem muzyki tego typu. Słucham przede wszystkim metalu, punka, hard rocka, ogólnie ciężkich brzmień, ale te amerykańskie pieśni mają coś w sobie, co mimo bardzo specyficznego brzmienia, przyciąga mnie do nich i sprawia, że lubię czasem ich posłuchać i poczuć klimat Dixielandu. No, ale zaczynajmy już ten krótki przegląd pieśni.
1. ''God save the South'' - na sam początek jedno z trzech konfederackich must be, czyli nieoficjalny hymn CSA, napisany już w 1861, specjalnie dla konfederatów, poniekąd jako odpowiedź na jankeski ,,Battle Hymn of the Republic''. Tu muszę przyznać, że nie należy do moich ulubionych pieśni, ale umieściłem go na pierwszym miejscu ze względu na rolę jaką odgrywał. Wykonanie też ciężko znaleźć dobre, to które jest w playliście jest moim zdaniem najlepsze jakie znalazłem na youtubie.
2. ''Dixie Land'' - drugie must be i zarazem utwór z najciekawszą chyba historią, kolejny nieoficjalny hymn CSA. Wokół okoliczności jego powstania krąży sporo legend i mitów (po części wymyślonych przez samego autora), podawane jest nawet kilka różnych dat powstania. ''Dixie Land'', zwana często też po prostu ''Dixie'' była po prostu popularną w całych Stanach piosenką z tamtych czasów. Nie miała kontekstu politycznego, był to bardzo znany przebój. Podmiot liryczny opowiada o Dixie, pełnej bawełny krainie swojego dzieciństwa, gdzie ludzie pamiętają dawne obyczaje i gdzie on sam chciałby wrócić i tam też umrzeć. Gdzie leżała kraina Dixie? Tego również nie wiadomo, nazwa sugerowałaby, że jest to Południe, ale samo pochodzenie tego określenia jest niejednoznaczne. Autor piosenki pochodził z Północy i wiele osób doszukiwało się położenia Dixie w północnych stanach. Jak na ironię był to ulubiony kawałek Abrahama Lincolna, który wykorzystywał podczas swojej kampanii prezydenckiej w 1860 roku. Popularną piosenkę śpiewano w grudniu tego samego roku w Charleston w Karolinie Południowej, podczas głosowania za odłączeniem się od Unii... Kilka miesięcy później ktoś zaczął ją śpiewać podczas inauguracji Jeffersona Daviesa, prezydenta CSA. Tak też nabrała charakteru nieoficjalnego hymnu i swoją popularnością wykroczyła przed ''God save the South''. Co ciekawe w czasie wojny powstało mnóstwo przeróbek tekstu, zarówno bardziej bojowych u konfederatów, jak i po prostu politycznych, które zmieniały wydźwięk na prounijny.
3. ''To arms in Dixie'' - chyba pierwsza południowa piosenka, którą usłyszałem. To z niej zaczerpnąłem słowa, które stały się tytułem poprzedniego posta (To arms and conquer peace for Dixie). O samym utworze nie mam zbyt wielu informacji, jest to jedna z wielu bojowych pieśni konfederatów, nawołująca do walki o pokój w ojczyźnie i odparcie północnej nawały. Moim zdaniem przyjemniejsza dla ucha i żywsza niż ''Dixie Land''.
4. ''Bonnie Blue Flag'' - to jest właśnie trzecia z ''pieśni obowiązkowych''. Tytuł utworu nawiązuję do flagi Bonnie Blue, o której pisałem w poście o Konfederacji. Mimo tego, przypomnę jeszcze jej wygląd i znaczenie: niebieska flaga z pojedynczą białą gwiazdą. Gwiazdy jak wiadomo symbolizują poszczególne stany na mapie USA. Pojedyncza gwiazda jest symbolem wolności poszczególnych stanów i wyższości praw stanowych nad federalnymi, o którą to bili się południowcy. Słuchając tej piosenki można w fajny sposób poznać kolejność odłączania się stanów południowych od Unii. ''Hurrah! For southern rights, hurrah! Hurrah for the Bonnie Blue Flag that bears a single star!'', brzmią słowa refrenu. Tyle tych stanów dochodziło, że jak głoszą słowa pieśni, jedna gwiazda rozrosła się w jedenaście (flaga z trzynastoma gwiazdami obowiązywała dopiero od 28 listopada 1861, więc Bonnie Blue Flag musiała zostać napisana wcześniej).
5. ''The Yellow Rose of Texas'' - jak są konfederackie pieśni to nie mogło też zabraknąć czegoś z mojego ukochanego Stanu Samotnej Gwiazdy. Teksańska piosenka znacznie bardziej miłosna niż bojowa była śpiewana przez żołnierzy Texas Brigade w roku 1864. Nie ma co tu dużo mówić - po prostu przyjemny utwór z Teksasu.
6. ''The Irish Brigade'' - w wojnie secesyjnej brały udział nie tylko oddziały z poszczególnych stanów, ale także całe oddziały zagranicznych ochotników (także już mieszkających w USA, ale nadal czujących mocno narodową tożsamość). W armii południowców szczególnie dużo było Irlandczyków. Zadziorni i krzepcy wyspiarze pamiętali lata swoich własnych walk o niepodległość przeciw Anglikom i na Południu walczyli o bardzo podobne idee. Kawałek ma świetny irlandzki klimat, od samego początku czuć, kto ją śpiewał. Najlepsze są wersy o przerażeniu Lincolna i ''północnych fanatyków'' kiedy spotkają się z irlandzką brygadą.
7. ''Rose of Alabamy'' - kolejna ze ''stanowych'' piosenek, tym razem od dzielnych chłopców z Alabamy. Dość luźna piosenka, w trochę lżejszym, bardziej folkowym (w sumie to trzeba powiedzieć country) stylu niż poprzednia.
8. ''Kentucky Confederate Battle Anthem'' - czyli konfederacki hymn bojowy ze stanu Kentucky. Nie mam wiele informacji o tym utworze, podejrzewam, że nawet właściwy tytuł jest inny. Kolejny utwór odnoszący się do konkretnego stanu, tym razem do Kentucky, którego mieszkańcy byli w czasie wojny bardzo podzieleni; istniały tam dwa wrogie sobie rządy, unijny i konfederacki. W przeciwieństwie to ''The Yellow Rose of Texas'' czy ''Rose of Alabamy'' jest to już utwór typowo bojowy, którego tekst odnosi się do konkretnych wydarzeń z czasów wojny.
9. ''The Battle Cry of Freedom'' - kolejna pozycja jest spokojniejsza od poprzednich. Należy do moich ulubionych pieśni z wojny domowej, ma naprawdę niepowtarzalny klimat, zdarzało mi się słuchać jej w kółko przez dobre pół godziny. Co ciekawe, jak wiele innych pieśni istnieje ona zarówno w wersji jankeskiej jak i konfederackiej, różnice leżą w tekście. W mojej playliście jest to oczywiście wersja południowa, w której refrenie rozbrzmiewają słowa ''down with the eagle and up with the cross''. I jeszcze jedno, co do tytułu, bo nie każdy może znać angielskie idiomy - ''battle cry'' to nie bitewny płacz, ale dewiza, zawołanie bojowe.
10. ''Wearing of the grey'' - znowu spokojniejsza kompozycja, jedna chyba z najwolniejszych z mojej listy. Nie mam o niej zbyt dużo informacji, wiem tyle, że tytuł odnosi się do szarych mundurów, które nosili konfederaccy żołnierze. Jako, że informacji o utworze mało to ciekawostka - południowcy mieli problemy z zaopatrzeniem swoich żołnierzy w jednolite mundury, bywało, że żołnierze musieli wytwarzać je w warunkach domowych. Na Północy istniało wiele fabryk, było też więcej pieniędzy. Południe było regionem typowo rolniczym, z przemysłem budowanym na prędce i głównie na potrzeby wojny. Sporym ciosem była też blokada morska, uniemożliwiająca handel bawełną z Europą.
11. ''The March of the Southern Men'' - tym razem trochę żywsza, acz nadal cicha piosenka. Znowu nie mam o niej zbyt wiele informacji, ciężko znaleźć nawet jej tekst, więc po prostu zapraszam do posłuchania o tym, jak to maszerowali mężczyźni z Południa.
12. ''Johnny Reb'' - jedna z moich ulubionych, bardziej już żywsza i mocniejsza od poprzednich. Co ciekawe została napisana już po wojnie, około 1867 roku. Jest to hołd dla tysięcy zwyczajnych żołnierzy konfederackich, których imiona nie zapisały się szczególnie na kartach historii, a którzy ofiarnie walczyli za swoje ideały. Johnny Rebel to także slangowe określenie południowego żołnierza i narodowa personifikacja CSA.
13. ''I'm a Good Old Rebel'' - piękna pieśń z pięknym tekstem, napisana w pierwszej osobie, z perspektywy konfederackiego żołnierza, który wspomina swoją walkę i który nigdy nie wstydził się tego co robił. Po prostu trzeba posłuchać i wczytać się w tekst.
14. ''Oh, Susanna'' - kolejny utwór bardziej miłosny niż bojowy. Podejrzewam, że podobnie jak ''Dixie Land'', była to popularna na Południu piosenka miłosna, którą upodobali sobie konfederaci. Generalnie tekst mówi o chłopaku, który jedzie do Luizjany z Alabamy, żeby zobaczyć swoją ukochaną Susannę i ma banjo na kolanie.
15. ''When Johnny Comes Marching Home'' - utwór z bardzo ciekawą historią. Napisany przez żołnierza Unii, był bardzo popularny po obu stronach; oczywiście powstawały też różne modyfikacje tekstu. Oryginalny tekst nie mówi nic o polityce ani o konkretnych stronach konfliktu; jest to po prostu piosenka o młodym chłopaku, który powraca z wojny, z bardzo uniwersalnym tekstem. Niestety nie znalazłem wykonania wersji typowo konfederackiej, ani dobrego wykonania oryginału, ta, która jest na playliście jest nawet bardziej unijna niż konfederacka, gdyż sławi ''starego Abe'a'', który zniósł niewolnictwo. Niemniej jednak wpadła mi w ucho, jest to fajne wykonanie, a tematyka samego utworu jest mimo wszystko uniwersalna. Bo po każdej stronie barykady byli młodzi chłopacy, którzy chcieli po prostu wrócić do domu.
16. ''Mr. Confederate Man'' - ostatni na playliście utwór jest już całkiem współczesny. Stworzył go w XX wieku zespół Rebel Son, grający patriotyczną muzykę z Południa. Mimo, że nie pochodzi on z czasów wojny secesyjnej, a tylko do niej nawiązuje, to umieściłem go na tej playliście ze względu na to, że po prostu cholernie go lubię. Tekst, napisany prostym językiem jest bardzo wzruszający, podejrzewam, że można by się przy nim popłakać (ale nie wiem tego dokładnie, bo ja nigdy nie płaczę przy filmach, muzyce, literaturze). W skrócie opowiada o młodym uczniu, którego nauczycielka historii uczyła o południowych bohaterach i kazała dzieciom napisać list, który daliby jednemu z konfederackich żołnierzy, gdyby ten żył. Podmiot liryczny napisał w prostych słowach, że chciałby mu po prostu uścisnąć dłoń za to, że oddał swoje życie za Dixieland.
I to by było na tyle, miało być krótko i zwięźle, wyszło jak zwykle, o wiele dłużej niż się spodziewałem. Mam nadzieję, że kogoś to zainteresuje szerzej, bo widzę, że moje posty o tematyce historycznej cieszą się chyba mniejszym zainteresowaniem, niemniej jednak chciałem się tym podzielić i zaprosić do zapoznania się z muzyką konfederatów.
Przy okazji jest to już dwudziesty post na blogu. Oby więcej i oby więcej czytelników było.

czwartek, 10 sierpnia 2017

Niech żyje Noworosja!

Po tym poście nazwiecie mnie mnie rosyjskim agentem, opłacanym rublami prosto z Moskwy, ale co ja poradzę, że mam takie, rusofilskie własne poglądy. W dupie mam to jak wielu nazwie mnie agentem, V kolumną Kremla, ja wiem swoje. Liczę się z tym, że wiele osób się ze mną nie zgodzi, bo moje zdanie jest inne niż powszechna obiegowa opinia. Dla tych, którzy wroga widzą w Rosji odsyłam do mojego postu o chorobie zwanej rusofobią. No dobra, przejdźmy do sedna. Od dawna mnie korciło, żeby napisać post o wojnie w Donbasie, o Noworosji, żeby powiedzieć wam co o tym wszystkim myślę. W mediach dawno już nic o tym nie było. Zapomniany konflikt można powiedzieć. Trochę nakręcali, trochę było głośno, ale teraz zajęli się innymi rzeczami, a tam, zaledwie tysiąc kilometrów od granic Polski, zwykli ludzie nadal giną od pocisków artyleryjskich!
Polskie media mają to do siebie, że nieważne jak bardzo by się nawzajem opluwały, tak na Rosję plują razem po równo. Skoro na Rosję to i na wszystko co z nią związane, więc i na powstańców w Noworosji. A skoro plują na Rosję to kochają Ukrainę. O samej Ukrainie i odradzającym się na niej kulcie Stiepana Bandery opowiem w innym poście. Mój pogląd na kwestię Ukrainy, Rosji i Donbasu ewoluował. Na początku byłem tak jak większość, za Ukrainą. W listopadzie 2013 roku paliłem w oknie świeczkę dla Kijowa, dla Ukrainy. Dziś bym tego nie zrobił. Bo widzę, że Ukraińcom cały ten Majdan przyniósł więcej szkód niż korzyści. Ale o tym opowiem obok mojego zdania na temat dzisiejszej Ukrainy, w innym wpisie.
W każdym razie, w czasie tych wszystkich wydarzeń, które miały miejsce w Kijowie, głowę podnieśli prorosyjscy separatyści. Iskrą do rozniecenia konfliktu było uchylenie przez nowy, prounijny rząd, ustawy o językach regionalnych. Co prawda ustawa była świeża, bo zaledwie z 2012 roku, ale to był dla mieszkających na Ukrainie Rosjan cios wystarczający. Zabierz Słowianinowi wolność - najzacieklej się będzie o nią bił. Wyobraźcie sobie, że mieszkacie w państwie, którego język urzędowym nie jest waszym państwem narodowym. Ale w tym regionie jest was dużo, możecie mówić w urzędach swoim językiem, dzieci mogą uczyć się go w szkołach jako pierwszego języka. I nagle władze tego państwa odbierają wam to prawo. Chyba każdy by się wkurwił, co nie?
I w takiej sytuacji zostali postawieni Rosjanie ze wschodu Ukrainy. Zdesperowani, niepewni jutra, nie wiedzący co stanie się dalej, chwycili za broń. Początkowo bronią to były kije baseballowe i myśliwskie sztucery, dzisiaj są to karabiny szturmowe, czołgi, bojowe wozy piechoty i transportery opancerzone. Mieszkańcy Krymu przeprowadzili referendum, zaakceptowały je władzę Rosji i zaanektowały półwysep. To był dość śmiały ruch. Nie dziwię się Putinowi, że nie wsparł bardziej swoich rodaków w Donbasie; musiałby liczyć się z interwencją Zachodu (tzn. dla nich byłby to tylko pretekst, żeby wyeliminować zagrożenie).
Wracając jednak do Donbasu; na wskutek co raz bardziej zdecydowanych działań separatystów na wschodzie Ukrainy powstały dwie republiki: Doniecka Republika Ludowa (w rosyjskiej transkrypcji DNR) i Ługańska Republika Ludowa (w rosyjskiej transkrypcji LNR), obie od początku w stanie wojny z Ukrainą, od której próbują się odłączyć. Kim są ci ludzie i o co tak naprawdę walczą?
To Rosjanie, Słowianie, którzy walczą, żeby ich ziemia była rosyjska, żeby była wolna. Przez lata rząd Ukrainy był prorosyjski, nagle po przewrocie ma miejsce gwałtowny zwrot ku Zachodowi, na Ukrainie coraz mocniej do głosu dochodzą skrajni nacjonaliści, dla których bohaterami są członkowie UPA. Rosjanie poczuli się zagrożeni, a nie mając wpływu na to co się dzieje w Kijowie, zrobili to co im pozostało - chwycili za broń.
Z półcywilnych grup, w których bronią były kije baseballowe i myśliwskie sztucery powstała regularna armia, dysponująca dobrym (choć oczywiście nie najlepszym) rosyjskim sprzętem. To, że Rosjanie dostarczali im zaopatrzenie jest bezsprzeczne, nie zdobyliby tyle atakując Ukraińców. Ale to chyba normalne, że wspomaga się swoich rodaków, czyż nie?
Najcięższe walki miały miejsce w latach 2014-15, na początku konfliktu. Od 2016 następuje wyhamowanie działań, które dzisiaj mają postać nielicznych wymian ognia i ostrzałów artyleryjskich. Dobrze byłoby, gdyby te pociski trafiały tylko w żołnierzy. Niestety, pociski spadają na ulice Doniecka i na domy w podmiejskich wsiach. Tam giną cywile, zwykli ludzie, którzy po prostu chcą żyć. Ale według mediów w naszym kraju, to Rosjanie są agresorami, a Ukraińcy nigdy by nie strzelili do cywila, oni się tylko bronią. A to właśnie Rosjanie z Donbasu bronią się przed agresją.
Teza, że narody mają prawo do samostanowienia była popularna na Zachodzie, gdy NATO uzasadniało okrutny atak na Serbię, w czasie wojny o Kosowo w 1999. No i gdzie dzisiaj to prawo, skoro Noworosję widzicie tylko jako część Ukrainy? Co do wojny; niby obowiązują porozumienia z Mińska, ale prawda jest tak, że nikt ich nie przestrzega. Słyszałem wypowiedzi żołnierzy z armii obu republik, którzy mówią, że nieraz chcieli by atakować, odpowiedzieć ogniem, ale często muszą siedzieć spokojnie, gdyż ich dowództwo wie, że każda ich odpowiedź zostanie przedstawiona na Zachodzie jako atak.
W mediach głównego nurtu (a raczej ścieku) nie znajdziecie żadnych informacji o Donbasie, świat znalazł sobie ciekawsze tematy. Zresztą ich przedstawienia i tak były bardzo stronnicze i z założenia antyrosyjskie. Ale informacje można zdobyć, jest serwis informacyjny novorossia.today, w Doniecku mieszka i pracuje Dawid Hudziec, jedyny chyba polski fotoreporter, który odważył się wyjechać do Noworosji i stamtąd pokazywać prawdę o Donbasie. W tym miejscu składam mu wyrazy szacunku, za jego odwagę i poglądy, za to, że naprawdę nie bał się trzymać swoich przekonań i za to, że zależy mu na pokazaniu prawdy. Jego profil znajdziecie na facebooku, Dawid robi świetne zdjęcia.
Nie wiem jakie jest powszechne wyobrażenie o tym jak wygląda Donbas; ja widziałem zdjęcia, oglądam nagrania stamtąd. W tej chwili Donieck został w dużej mierze odbudowany, jest to piękne miasto, które naprawdę tętni życiem, mimo tego, że linia frontu rozciąga się zaledwie kilka kilometrów dalej. Obie republiki to nie ledwo ciągnące pseudopaństwowe twory, które żyją tylko z pomocy Rosji. Oczywiście konwoje humanitarne bardzo pomagają mieszkańcom, niemniej jednak są to normalnie funkcjonujące państwa, które mają swoją administrację, urzędy, armię, politykę, wydają też swoje dokumenty. Ludzie tam żyją, starają się jak mogą, byle ich życie było normalne, żeby zapomnieć o strachu przed ostrzałem Ukraińców. Odbudowała się także gospodarka, nie można zapomnieć, że Donbas to region bardzo przemysłowy, kraj pełen kopalń węgla, hut, fabryk, etc. Większość tych zakładów przemysłowych naprawdę działa.
O Donbasie mógłbym mówić bez końca, trzeba jednak powoli przechodzić do podsumowania. Jak widzę przyszłość Donbasu? Nie mam pojęcia, jak długo będzie trwał obecny stan. Ukraińcy mogą pogodzić się ze stratą i DNR wraz z LNR uzyskają niepodległość. Może w wyniku jakichś porozumień powrócą do Ukrainy jako autonomiczne regiony? Może przyłączy ich do siebie (co jest najbardziej wątpliwe) Rosja? Czy Ukraińcy rozpoczną ofensywę (bo jak na razie obie strony stoją na linii frontu) i spróbują odbić Donbas zbrojnie? Jeśli tak, to czy powstańcy wytrzymają? Czy wesprze ich bezpośrednio Rosja? Jeśli tak to czy, i jak odpowie na to NATO? Możliwych scenariuszy jest dużo i nie mam pojęcia, który będzie miał miejsce.
Ciekawi was pewnie dlaczego popieram w tej wojnie stronę powstańców? Bo to Słowianie, którzy walczą o wolność. Świat nie jest idealny, polityka i nacjonalizm podzieliły Ukraińców i Rosjan, tak sobie bliskich. Ukraińcy kształtują swoją świadomość narodową i politykę historyczną głównie na postaciach zbrodniarzy z UPA. Idą w skrajny nacjonalizm, szowinizm, wręcz w neonazizm. To nie jest dobra droga, bo prowadzi tylko do zła. Na początku popierałem w tym konflikcie Ukraińców, byłem jednak zaślepiony przez media i wewnętrzną rusofobię; potem zacząłem zajmować pozycję pomiędzy obiema stronami, teraz jednak moje serce bije po stronie Noworosji. Po stronie wolnych Słowian, którzy chcą sami stanowić o sobie i żyć wolni i bezpieczni. Jestem po stronie tych pięknych ideałów, jestem po stronie prawdziwych Słowian. Chciałbym kiedyś pojechać do Donbasu i zobaczyć to wszystko na własne oczy, uścisnąć rękę dzielnym żołnierzom, którzy bronią ojczystej ziemi, powiedzieć do nich, że są mi braćmi.
Czuję, że posta trzeba kończyć, ale czuję też, że temat wyczerpałem w zaledwie dziesięciu procentach. Chciałoby się mówić i mówić. Uważajcie sobie co chcecie, część pewnie nazwie mnie rusofilem i zdrajcą, ale ja po prostu jestem Słowianinem i teraz nie potrafię już inaczej patrzeć na to wszystko. Jestem ciekaw waszego zdania na ten temat. Slava Noworossija!
P.S. Spójrzcie na tę flagę Federacyjnej Republiki Noworosji (projekt niestety niezrealizowany, ale nie o to w tej dygresji chodzi). Czy nie przypomina wam pięknego Southern Cross, który zamieszczałem przy okazji postu o Skonfederowanych Stanach Ameryki? Jeśli macie wątpliwości o co walczą mieszkańcy Donbasu to tu jest odpowiedź. Oni są jak konfederaci; walczą o swoją wolność. Ta flaga jest obecnie używana w obu republikach jako flaga wojenna, jest to częsty emblemat noszony przez żołnierzy w formie naszywek, a także jako sztandar poszczególnych oddziałów.

wtorek, 25 lipca 2017

Swastyka, swarga, swarzyca, gammadion, fylfot, hakaristi...

Dzisiejszy post odejdzie trochę od tematyki trzech ostatnich, nie będę bowiem mówił o wzniosłych, szlachetnych ideach i walce o wolność. Poruszę temat, który planowałem poruszyć już od dawna. Z czym kojarzy się wam swastyka? Już słyszę jak wielu (a przynajmniej spora część z was) mówi, zgodnie ze swoim pierwszym skojarzeniem, że z niemieckim narodowym socjalizmem. Niestety, przez wydarzenia z ostatnich osiemdziesięciu kilku lat, w powszechnej świadomości ludzi z kręgu cywilizacji zachodniej, jest to właśnie symbol nazizmu. Pozostając na takiej interpretacji tego symbolu, zachowujemy się jak kompletni ignoranci i odcinamy jego kilkutysięczną historię. Jak widać, kilkadziesiąt lat wystarczyło, żeby zniszczyć spuściznę kilku tysięcy lat.
Pozytywne znaczenie swastyki przetrwało w Azji, głównie w Indiach, Chinach, Korei, Japonii. Ale zacznijmy od tego, skąd się w ogóle ta swastyka wzięła? Tak dokładnie to nie wiadomo. Pierwsze swastyki były malowane już w paleolicie, sama nazwa swastyka pochodzi z sanskrytu (taki starożytny język, używany do dziś w liturgii hinduistycznej), gdzie oznacza ''przynoszący szczęście''. A co symbolizuje ta swastyka?
Nie ma ona jednego tylko znaczenia. Ale najpierw wyjaśnijmy sobie pochodzenie jej kształtu, to już nam powie dużo. Kojarzycie symbol zwany krzyżem słonecznym? Krzyż wpisany w okrąg, prastary symbol solarny. Ciężko wyryć go w kamieniu, o wiele łatwiej ryje się proste linie. Niemcy na swastykę mówią ''hakenkreuz'' co znaczy połamany krzyż. Swastyka to po prostu uproszczony, łatwiejszy do wyrycia krzyż solarny. Swastyka jest więc symbolem słońca. A czym jest słońce, co ono oznacza? Słońce daje życie, słońce jest znakiem szczęścia. Mamy więc już najważniejsze znacznie swasty. Lecz nie jedyne. Jedną z odmian swastyki jest kolovrat, zwany też bardziej po polsku kołowrotem. Nasza słowiańska (a przy tym moja ulubiona) wersja swastyki. Kołowrót ma osiem ramion jakby obracających się na kolistej obręczy. Kołowrót znajdziecie u mnie na profilowym na asku i tumblrze. Kołowrót to symbol wiecznego koła bytu, cykliczności natury, życia, które przechodzi ten sam cykl co roku, święty symbol natury; najbardziej wyrazisty o jaki mogła się pokusić ludzkość.
Najpopularniejsza swastyka jest prawostronna, symbolizuje ona właśnie słońce, życie, cykliczność natury. Można znaleźć także swastyki lewostronne, to z kolei symbol magii, nocy, spraw tajemnych, nie do końca odkrytych. Moja najlepsza to klasyczny, prawoskrętny kolovrat.
A teraz trochę historii. U Słowian swastyki symbolizowały Swaroga, boga nieba i słońca, a także jego syna Swarożyca, boga ognia. Zresztą sami spójrzcie na słowiańskie nazwy - swarga, swarzyca, które wyraźnie mówią komu te symbole były poświęcone. Pod sztandarem ze swarzycą ginęły setki słowiańskich wojów. Była dla nich świętym symbolem.
Niegdyś, powszechnie stosowana, chociażby jako element ozdób, swastyka przetrwała w swoim dobrym, prawdziwym znaczeniu, jedynie na Podhalu, gdzie górale mówili na nią ''krzyżyk niespodziany''. Kontynuując prastarą tradycję, umieszczali ją nad wejściami do domów w celach ochronnych, aby przynosiły szczęście. Piękny zwyczaj, no nie?
Gdzie jeszcze znalazła się swastyka? Widziałem zdjęcia stron gazet z początków ubiegłego stulecia z południa naszego kraju; strony zdobiono właśnie swastykami. Na przełomie XIX i XX wieku żył Mieczysław Karłowicz, jeden z pierwszych taterników, kompozytor, poeta, zakochany w Tatrach. Bardzo często używał symbolu swastyki, która widnieje nawet na jego symbolicznym nagrobku w miejscu, w którym zalała go lawina. I gdzie tu nazizm?
Wróćmy jeszcze do przedwojennej Polski. Swastyki używano w Wojsku Polskim z czasów II RP. Widniała na symbolu 4 Pułku Piechoty Legionów, a także na emblematach większości jednostek strzelców podhalańskich, czyli naszej, polskiej piechoty górskiej. Także korpusówka, używana powszechnie we wszystkich jednostkach strzelców podhalańskich, przedstawiała swastykę na tle listka jakiegoś drzewa (nie znam się na tym, może niech ktoś mnie poprawi).
Tyle u nas mniej niż sto lat temu i tyle o Wojsku Polskim. Teraz spójrzmy dalej. Z dwudziestolecia międzywojennego pochodzą breloczki Coca-Coli w kształcie właśnie hakenkreuza. Do roku 1944 fińskie samoloty latały z wymalowanymi swastykami na bokach, a na Łotwie zaś do 1940 (później kraj ten został włączony do ZSRR). Był to oficjalny symbol, legalnie używany przez pilotów, dla których był to symbol bezpiecznego powrotu i szczęścia w powietrzu. Swastyki miała na oficjalnych strojach nawet przedwojenna reprezentacja Łotwy, bodajże w hokeju, ale nie pamiętam już dokładnie tego zdjęcia.
Skoro swastyka ma tyle pięknych znaczeń, użyć i taką wspaniałą tradycję, to dlaczego dzisiaj kojarzona jest jako symbol zła? Bo ją nam ukradziono, moi drodzy. Ukradł ją pewien znany austriacki akwarelista o nazwisku Hitler oraz jego kumpel, Alfred Rosenberg, teoretyk narodowego socjalizmu. Swastykę nie tylko ukradziono. Zostało ona zhańbiona i zniszczona. Symbol życia stał się symbolem śmierci z rąk fanatycznych oprawców. Ale ja się na to nie zgadzam.
To, że naziści zabrali i zniszczyli swastykę nie znaczy, że mamy się z tym pogodzić i zapomnieć o niej. Przeciwnie, o swastykę trzeba walczyć! Trzeba edukować ludzi, przekonywać, pokazywać prawdę o tym czym jest ten symbol. Ja sam planuję sobie wytatuować kolovrat. Posiadam też koszulkę z kołowrotem wkomponowanym w flagę Polski, a wszystko to opatrzone napisem ''wierni przodkom''. Nie ma lepszej patriotycznej koszulki.
Nigdy nie zgodzę się na nazistowską profanację swastyki! Niech święty symbol powróci do nas, niech powróci do wszystkich ludów, które kiedyś uważały go za symbol szczęścia, a dziś nie mogą tego robić, tylko przez działania narodowych socjalistów. W Azji działa organizacja Czerwonej Swastyki, niosąca pomóc humanitarną, podobna Czerwonemu Krzyżowi i Czerwonemu Półksiężycowi. I naprawdę, gdzie swastyka jest symbolem zła? Tak jak mówiłem na początku, kilkadziesiąt lat złej historii nie może zniszczyć kilku tysięcy lat dziedzictwa.
Pamiętajcie czego naprawdę symbolem jest swastyka i nie wstydźcie się używania jej!
Teraz takie wyjaśnienie słów, których użyłem w tytule posta. Są to oczywiście różne nazwy swastyki, trzy pierwsze są już wam znane, pora teraz na kolejne. Gammadion to nazwa grecka, fylfot anglosaska i skandynawska, zaś hakaristi fińska.
P.S. Odnośnie obrazka: nie jest on niestety dokładny, ale ciężko znaleźć grafikę, która przedstawiałby najważniejsze rodzaje swastyk, tutaj brakuje kilku europejskich, a i nie wiem jak to było z tym przedstawieniem swastyki u chrześcijan. Tą, która jest opisana jest jako maltańska, to baskijska swasta, zwana lauburu.

wtorek, 18 lipca 2017

To arms and conquer peace for Dixie!

Ostatnio opowiadałem wam o pięknym kraju zbuntowanych ludzi, zbudowanym na fundamencie wolności. Dzisiaj opowiem o tym, że nawet w tak pięknym kraju coś może się zepsuć. I tak się też stało, gdy rządzący zaczęli zapominać, że ich państwo to federacja krajów, a nie scentralizowane państwo. Ich pomysły, mające na celu ograniczyć wolność poszczególnych stanów nie spodobały się jednak na południu. W południowcach przetrwało umiłowanie wolności, które przyświecało zbuntowanym kolonistom, zakładającym Stany Zjednoczone.
Wiem, co mówią podręczniki od historii, większość artykułów i publikacji. Że na Południu pełno było złych, okrutnych białych rasistów, którzy wyzyskiwali niewolników, a Północ walczyła za szczytne idee, przeciwko niewolnictwu, była ośrodkiem równości, demokracji, wolności, etc. Cóż, historię piszą zwycięzcy i tak też było w tym przypadku. Mowa oczywiście o wojnie secesyjnej, za oceanem zwanej American Civil War. Jak do niej doszło?
Do tej pory konstytucja dopuszczała istnienie instytucji niewolnictwa, a kwestia jego zniesienia leżała w gestii poszczególnych stanów i ich własnych decyzji. Faktycznie, część stanów z Północy zniosła u siebie niewolnictwo. Politykom z Północy (republikanom) zachciało się zwiększyć władzę federalnego rządu nad rządami stanowymi, poprzez nakazywanie zniesienia niewolnictwa we wszystkich stanach. Przodował im Abraham Lincoln. Jego wybór na prezydenta dolał jeszcze więcej oliwy do ognia.
W tym miejscu należy powiedzieć, że niewolnictwo nie było jedyną przyczyną secesji stanów południowych. Konflikt pomiędzy nimi narastał już jakiś czas. Stany północne były bogatsze i bardziej uprzemysłowione, zaś Dixieland był regionem typowo rolniczym. Zresztą tyle mówi się o tym jak źle było niewolnikom na południu. Pora w tym miejscu sprostować parę spraw.
Niewolnicy żyli często lepiej niż pracownicy fabryk na Północy. Tam nikt się nie przejmował tym, że coś się stało pracownikowi, jeśli nie mógł pracować to wyrzucało się go na ulicę i przyjmowano nowego. Na Południu plantatorzy znacznie bardziej dbali o ich niewolników. Oczywiście musieli oni pracować i nie mieli za to wynagrodzenia, ale mieli wyżywienie i dach nad głową. Niewolnictwo, smutna karta w historii ludzkości, było kiedyś czymś zupełnie normalnym. Pracownik fabryki nie przedstawiał dla pracodawcy wielkiej wartości, bo zawsze można było przyjąć kolejnego; dla plantatora niewolnik był warty chociaż tyle ile ten za niego zapłacił. A niewolnicy wcale tacy tani nie byli. Zresztą to nie było też tak, że każdy czarny w Dixielandzie był niewolnikiem. Byli, i to wcale nie w takiej małej liczbie, czarni wyzwoleńcy. Ba, zdarzały się przypadki, że czarni sami byli plantatorami i mieli swoich czarnych niewolników. I z tego co wiadomo ze źródeł, często byli dla nich gorsi niż biali.
Oczywiście, niewolnictwo nie jest dobre, ale Południowcom chodziło o coś więcej niż o niewolnictwo. Dla nich to wystąpienie z Unii i cała wojna była walką o wolność. Nie o to, żeby utrzymać niewolnictwo, tylko o możliwość decydowania o sobie. Prawdziwi liberałowie, prawdziwi wolnościowcy walczyli i ginęli za Południe. Gdy kolonie zawiązywały unię, każda wchodził do niej jako osobny kraj. W takich kategoriach cały czas traktowano Stany Zjednoczone na Południu. tak jak powiedziałem, nie chodziło o niewolnictwo. Problem był znacznie głębszy. Południowcy myśleli tak: ''Jeśli teraz rząd federalny narzuca nam swoją decyzję, wbrew konstytucji, która niewolnictwa nie zakazuje, to co będzie następne? Jesteśmy unią wolnych krajów, a oni dążą do jednolitego państwa''.
Idee mieszkańców Dixie wspierali politycy, co może dziwić, głównie z Partii Demokratycznej. Partia, która dzisiaj kojarzona jest z lewicą, socjalliberałami, socjalistami, poprawnością polityczną i ogólnie pojętą lewą stroną, wtedy była znacznie bardziej wolnościowa i lepsza niż dążąca do centralizacji Partia Republikańska, która dzisiaj jest amerykańską prawicą.
Ale wracając do dziejów Dixie; jeszcze w 1860 roku z Unii wystąpiła Karolina Południowa. Pierwszy stan, który miał odwagę powiedzieć ''nie'' wobec zakusów federalistów. Później wystąpiły z niej kolejne: Missisipi, Alabama, Floryda, Georgia, Luizjana, Teksas (tak na marginesie: te dwa ostatnie to moje ulubione stany). W trakcie wojny dołączą jeszcze: Wirginia, Tennessee, Arkansas, Karolina Północna, a częściowo także Missouri i Kentucky. W tych ostatnich istniały zarówno rządy konfederackie jak i unijne, ale oficjalnie były uważane za część Konfederacji, co zresztą znalazło odzwierciedlenie na fladze, na której widniało trzynaście gwiazdek.
4 lutego 1861 roku oficjalnie powstały Skonfederowane Stany Ameryki. W następnych dniach uchwalono konstytucję, wybrano prezydenta, którym został generał Jefferson Davies, demokrata. Przy okazji jego zaprzysiężenia przyjęto jeden z nieoficjalnych hymnów. Została nim popularna w tamtym czasie piosenka ,,Dixie''. W czasie uroczystości ktoś na sali zaczął śpiewać znany utwór; po chwili śpiewała cała sala, aż w końcu stała się (obok bardziej oficjalnego ,,God save the South'') hymnem Stanów Skonfederowanych. Młodziutkie państwo od samego początku musiało bronić swojej wolności zbrojnie. Nie jestem specjalistą od wojny, nie będę więc opisywał jej dokładnie (nie chcę też nikogo zanudzić). Jak wiadomo, ostatecznie Konfederacja przegrała. Północ dominowała bardziej rozwiniętym przemysłem, większą populacją. Konfederaci musieli zmagać się z morską blokadą ich wód, która ograniczała handel z Europą, nie doczekali się także uznania i wsparcia od Wielkiej Brytanii i Francji.
Mimo, że Południowcy przegrali tę walkę, to mieli oni moralną rację, gdyż walczyli o wolność i możliwość decydowania samemu o sobie. Gdybym żył w tamtych czasach w Ameryce z pewnością zaciągnąłbym się do wojsk Południa i wsparł ich w walce o wolność. Na całe szczęście, współczesna poprawność polityczna nie zniszczyła mieszkańców Południa, w których przetrwała dusza ich dzielnych przodków. Oni tam do dziś czują, że są z Dixie, z Południa, obok flag amerykańskich wywieszają flagi stanowe i flagi konfederackie (głównie Southern Cross, który był sztandarem bojowym konfederatów). W ich miastach stoją pomniki polityków i generałów konfederackich.
Czytałem, że ostatnio burmistrz Nowego Orleanu (stolica Luizjany), demokrata, wydał decyzję o rozbiórce pomnika generała Roberta E. Lee, najlepszego konfederackiego dowódcy i wielkiego południowego patrioty, twierdząc przy tym, że to nie był bohater amerykański i w mieście nie ma miejsca na pomniki ludzi takich jak on. Tak się składa, że generał Lee był zdeklarowanym przeciwnikiem niewolnictwa, swoich niewolników uwolnił jeszcze przed secesją, z własnej woli. Po stronie Konfederacji walczył dlatego, że jego rodzinny stan, Wirginia, przyłączył się do niej. Trochę lepiej mają się sprawy w Alabamie. Tam władze stanowe zakazały rozbiórek pomników mających więcej niż pięćdziesiąt lat, czym uchroniły przed rozbiórką w jednym z miast, pomnik prezydenta Jeffersona Daviesa. Nie wszystko stracone ;)
Pamięć o Konfederacji jest wiecznie żywa na Południu. Organizowane są liczne rekonstrukcje historyczne, istnieją liczne stowarzyszenia potomków konfederackich żołnierzy, w tym nawet, stowarzyszenie potomków czarnych żołnierzy Konfederacji. Tak, czarni żołnierze też byli, część z nich to niewolnicy, którzy podążali za swoimi panami, wielu wyzwoleńców szło jednak walczyć z własnej woli za to rzekomo złe i straszliwe Południe. Co do kwestii niewolnictwa, parę jeszcze słów: sławny dowódca Unii, generał Grant, uwolnił swoich niewolników dopiero po wojnie, po poprawce do konstytucji. Sam Abraham Lincoln uważał, że kwestia wolności dla niewolników jest znacznie mniej istotna niż zachowanie jedności Unii. Zresztą, poprawkę znoszącą niewolnictwo wprowadzono dopiero w 1865 roku, już po wojnie.
Kilka jeszcze słów o flagach: popularnie wyobraża się, że flagą Konfederacji był Southern Cross, który jest tutaj na dole posta. Jest to błąd, był to bowiem proporzec CSN, czyli konfederackiej marynarki wojennej, a w kształcie kwadratu, był to ogólny sztandar bojowy Armii Północnej Wirginii. Jeśli ktoś jest bardziej zainteresowany jak to było z flagą narodową, to odsyłam do artykułu: https://en.wikipedia.org/wiki/Flags_of_the_Confederate_States_of_America. W polskiej wersji też można się trochę dowiedzieć, jednak nie aż tyle.
Oprócz tych wszystkich flag istniała jeszcze Bonnie Blue Flag. Przedstawiała ona białą, pięcioramienną gwiazdę na niebieskim tle. Pojedyncza gwiazda symbolizuje wyższość praw stanowych nad prawami federalnymi, czyli w sumie wykłada najważniejszą rzecz o jaką bili się południowcy.
Jakby kto pytał to tytuł posta zaczerpnąłem z wojennej pieśni ,,To arms in Dixie''. Zresztą uwielbiam pieśni konfederatów i może zrobię z nich nawet oddzielnego posta, bo to dość obszerny temat, wtedy podlinkuje wszystko jak należy. A to przepiękny Southern Cross, symbol rebelii i wolności. Jeśli miłujecie wolność, to nie zapominajcie o tysiącach bezimiennych Johhnych Rebelsów, którzy oddali swoje życie za wolność i ojczyznę.

niedziela, 25 czerwca 2017

Kraj ludzi wolnych

Jako, że ostatni post był o leseferyzmie i wolności, to kolejny nie mógł być o innym kraju niż ten.
Dzisiaj opowiem wam historię o pewnym pięknym kraju. Otóż dawno, dawno temu, za górami, za lasami... w sumie to nie tak dawno, bo jakieś dwieście pięćdziesiąt lat temu i nie aż tak daleko, bo raptem za Oceanem Atlantyckim, w głowach mieszkańców trzynastu brytyjskich kolonii zrodził się bunt. W trzynastu koloniach mieszkali różni ludzie, osadnicy z całej Europy, których różniła narodowość, obyczaje i języki, a których łączyło poszukiwanie lepszego życia i umiłowanie wolności. Piękne ideały, co nie?
Niestety znalazł się zły człowiek, który chciał pokrzyżować marzenia kolonistów. Był to król Wielkiej Brytanii, Jerzy III Hanowerski. Król szukał sposobu jak wyciągnąć więcej pieniędzy z kolonii (a co za tym idzie uprzykrzyć życie mieszkańcom) i wraz z parlamentem zaczął nakładać pierwsze podatki na trzynaście kolonii. Wyobraźcie sobie teraz, że koloniści nie płacili wcześniej żadnych podatków zewnętrznych, które szłyby do Wielkiej Brytanii, a jedynie swoje, lokalne. Aż tu nagle w majestacie prawa zaczęli być okradani. Nie skończyło się tylko na podatkach. Już na początku zaczęli ograniczać wolność handlu; mieszkańcom kolonii zezwolili na eksport drewna wyłącznie do Wielkiej Brytanii.
A to był tylko początek. Koloniści coraz bardziej sprzeciwiali się polityce króla i kolejnym antywolnościowym ustawom. Przez pierwsze kilka lat, Brytyjczycy uginali się i znosili co poniektóre prawa, ale zaraz uchwalali kolejne. Mieszkańców kolonii najbardziej bolał fakt, że zostali zmuszeni do płacenia podatków, nie mając swojej reprezentacji w parlamencie, a więc żadnego wpływu na stanowienie praw. Kochanków wolności zaczynały coraz bardziej przerażać kolejne poczynania króla. Symbolem tego była słynna herbatka bostońska. Chwilę wcześniej parlament wprowadził Ustawę o herbacie, czyli najprościej mówiąc zezwolił na sprzedaż w amerykańskich koloniach wyłącznie brytyjskiej herbaty z Indii po zaniżonej cenie. Kolejnego ciosu w wolny handel nie wytrzymali kupcy z Bostonu. Gdy do miasta przypłynął pierwszy ładunek herbaty, zdesperowani kupcy, w indiańskich przebraniach, wyrzucili do morza ponad trzysta skrzyń z herbatą.
Rozwścieczeni Brytyjczycy nałożyli represje na mieszkańców Bostonu i całej kolonii, min. zamknęli port i wprowadzili władzę swojego wojska. Skutek był jednak zgoła inni niż się spodziewali. Kolonie zamiast przestraszyć się zaczęły wyrażać solidarność z ukaranymi. Akty solidarności doprowadziły do zwołania zjazdu przedstawicieli wszystkich kolonii - Kongresu Kontynentalnego. Już wtedy liczyli się z tym, że o swoją wolność będą musieli zawalczyć siłą. I do tego też doszło. Starcia strzelców z kolonialnych milicji z lokalnymi brytyjskimi garnizonami przerodziły się w regularną wojnę.
Wojska brytyjskie były zdyscyplinowane, świetnie wyszkolone i wyposażone. A co miały kolonialne milicje? Trochę świetnych strzelców z dobrą bronią, ale poza tym słabe wyszkolenie, braki w umundurowaniu i uzbrojeniu. Ale mieli o co walczyć. Dla Brytyjczyków ta wojna była tłumieniem buntu i umacnianiem władzy, a dla kolonistów? Dla nich to była wojna o wolność. O to czy będą żyć godnie, jak ludzie, sami stanowiąc swoje prawa czy będą uginać kark przed władzą, która chce coraz więcej zabierać. O wolność właśnie, o wolność od podatków, ceł i wolny handel poszło walczyć trzynaście kolonii.
Do Ameryki zaczęli przybywać europejscy ochotnicy, którzy chcieli wspomóc ich w walce o wolność. Przyjeżdżali Francuzi, Holendrzy, Niemcy, Polacy... Przyjeżdżali, walczyli, dzielili się swoimi wojskowymi umiejętnościami i dokładali swoje cegiełki do budowy kraju wolnych ludzi. Świetni dowódcy polscy (Pułaski, Kościuszko) szkolili kawalerzystów, budowali twierdze, przelewali krew za wolność kolonistów. Pruski oficer von Steuben przeszkolił w pruskim stylu Armię Kontynentalną, zmieniając ją z masy słabo wyszkolonych ochotników w regularną armię, zdolną stawić czoła Brytyjczykom. Do Ameryki przyjeżdżali wszyscy, którzy wierzyli w idee wolności i chcieli dopomóc dzielnym kolonistom w ich walce o wolny kraj.
Udało im się. Dzięki świetnym dowódcom, wysokiemu morale i wielkiej motywacji wygrali wojnę o niepodległość. Stworzyli jeden z najpiękniejszych krajów na świecie, prawdziwą krainę wolności. Tak powstało jedno z największych supermocarstw. Nie będę mówił teraz o jego dalszej historii, czy stanie obecnym, który daleki jest oryginału. Wielbię Stany Zjednoczone Ameryki za ich początki, za bunt przeciwko podatkom i ograniczeniom, za krzyk wolności, który pchnął ich do działania.
Stany Zjednoczone powstały jako unia, federacja trzynastu krajów, które połączyły wspólne cele. Stworzyli jedno państwo, ale złożone z krajów; nie było to i nie jest państwo jednolite. Każdy stan ma autonomię, a decyzja o dołączenia się do federacji była dla wszystkich kolonii dobrowolna. I to jest Stanach najpiękniejsze. Połączyła ich wolność i nawet tworząc jedno państwo, pamiętali, że są związkiem wolnych krajów.
To nie przypadek, że w Stanach Zjednoczonych tak szybko przyjął się i rozwinął kapitalizm, który przyniósł Amerykanom bogactwo. Zarabianie pieniędzy było sprawą prywatną, a nie czymś, z czego trzeba się tłumaczyć urzędnikowi. Ba, tam aż do XX wieku nie istniał podatek dochodowy! Stany zaczęły być niszczone dopiero sto lat temu, a i tak dzisiaj trzymają się nadal dobrze. No i prawo do posiadania broni. Dzisiaj w całej Europie trzeba mieć pozwolenie na broń, a Komisja Europejska tylko patrzy jak by tu wprowadzić nowe regulacje i rozbroić Europejczyków, co w konsekwencji uczyni ich niezdolnymi do obrony w razie zagrożenia. Amerykanie już w XVIII wieku uznali, że prawo do posiadania broni, prawo do obrony siebie, swojej rodziny, domu i majątku jest prawem naturalnym każdego wolnego człowieka. No i ja się pytam, kto stoi cywilizacyjnie wyżej? Europa XXI wieku czy Ameryka wieku XVIII?
Mimo wielu zmian jakie zaszły na świecie, to myślenie dominuje u Amerykanów do dzisiaj. ,,My house is my castle'', jak mówi przysłowie. I oni (a przynajmniej myśląca część, której nie zniszczyła poprawność polityczna) w to wierzą. Wierzą w ideały, które połączyły ich przed laty, które kazały im stanąć z bronią w ręku przeciw Brytyjczykom. Wierzą w unię wolnych krajów. Wierzą w swój kraj wolnych ludzi. Wierzą i kochają swoją flagę z pięćdziesięcioma gwiazdami na cześć pięćdziesięciu stanów i trzynastoma biało-czerwonymi pasami na pamiątkę trzynastu kolonii, które zbuntowały się w imię świętej dla nich wolności.